Nie przepadam za „Elisium” Fields of the Nephilim, chociaż uwielbiam ich wcześniejsze albumy. Z kolei, być może z przekory, cenię płyty o których najwierniejsi fani wypowiadają się najczęściej negatywnie. I tak bardzo lubię „Wild Mood Swings” The Cure, uwielbiam „Pale Communion” Opeth a za najlepszy album Led Zeppelin uważam „Phisical Graffiti”. Cóż, być może taka moja przypadłość.
Z „The Endless River” mam podobny problem. Muzyczna, opiniotwórcza prasa („Metal Hammer”, „Teraz Rock”) zdaje się nie dostrzegać żadnych problemów związanych z powyższym dziełem. Co więcej, z uporem godnym lepszej sprawy foruje ona opinię, jakoby Floydzi w doskonały sposób podsumowali całą swą dotychczasową karierę tym jednym, rewolucyjnym krążkiem.
Niestety, poglądy te są mi całkowicie obce. Pierwszym i w moim odczuciu decydującym powodem, dla którego nie mogę cieszyć się albumem Floydów jest ten, że to nie jest wcale album! Są to jedynie zalążki ciekawych pomysłów (tu kłócić się nie będę, chociaż wydaje mi się, że znalazłyby się w historii zespołu dziesiątki jak nie setki ciekawszych) nie opracowanych w pełni i nigdy nie zrealizowanych w formie na jaką zasługują. Nie rozumiem, jak można myśleć inaczej, skoro nie ukrywa tego sam David Gilmour jasno wskazując na rolę producentów i „składaczy” płyty. „The Endless River” jest dziełem Phila Manzanery, Youtha i Andy Jacksona. I to dziełem twórczo ograniczonym, bo nie wykraczającym poza luźne i logicznie z sobą nie związane pasaże muzyczne.
Pisałem już, że nie miałbym z tym bynajmniej problemu, gdyby nowe wydawnictwo uzupełniało kolekcjonerskie wydanie „The Division Bell”. Ta płyta bowiem, czego by o niej nie mówić, składa się z myśli przewodniej oraz ukończonych utworów będących zamkniętą całością – jest albumem muzycznym po prostu! „The Endless River” albumem nie jest. Już długość poszczególnych ścieżek daje do myślenia. Nie jest to tradycyjna metoda tworzenia utworów przez Pink Floyd, którzy lubowali się jednak w rozbudowanych pasażach. Sytuacja, w której dokładnie połowa utworów nie przekracza dwóch minut wskazuje, że z tych zapisów sesyjnych nie dało się nic więcej wycisnąć.
Ktoś powie „trzeba wziąć pod uwagę kontekst” – „toż to pierwsza płyta ambientowa” bo „utwory powstały 20 lat temu, a wtedy nikt tak nie grał”. Odpowiem tak: nie wszystko co nudne, zaraz musi być ambientem. Nie każdy utwór pozbawiony melodii od razu należy uznać za ambitny. Proponuję porównać Vangelisa i jego ścieżkę dźwiękową do „Blade Runnera” z „The Endless River”. Naprawdę, są to nieporównywalne poziomy muzycznej ekspresji. Ponadto, ambientowego „szlifu” albumowi dodali „tu i teraz” (a nie dwadzieścia lat temu) producenci. Nie Richard Wright, nie Nick Mason ani nie David Gilmour, tylko ludzie doskonale znający obecne trendy muzyczne. Profesjonaliści zdający sobie sprawę, że innego niż „ambitowy” charakteru tym improwizacjom nadać się nie da.
Nie rozumiem również, w jaki sposób (a tak to widzą recenzenci np. „Teraz Rocka”) dość łopatologiczne nawiązania do poprzednich albumów („Wish You Are Here” czy „High Hopes” z „The Division Bell”) mają budować wartość płyty? Dzwony wsamplować może każdy. Nie potrzeba do tego geniuszu. Również ostatni na płycie, jedyny, moim zdaniem, ukończony utwór, „Louder than words”, nie jest niczym niezwykłym. Chociaż, co muszę przyznać, bardzo go lubię. Kolejny argument, który do mnie nie przemawia: „Pink Floyd to nie tylko ‘Dark Side of the Moon’, ‘Wish You Were Here’ czy ‘The Wall’. Tylko pseudo–fani będą najnowsze dzieło do nich porównywać, bo tylko te trzy znają”. Cóż, ja znam ich więcej i nadal uważam „The Endless River” za najgorszą, bo nieuczciwą, nieszczerą i wyrachowaną. Płytę będącą próbą zarobienia na sentymencie. Naprawdę, chciałbym, żeby było inaczej, ale przynajmniej moim zdaniem, tak nie jest.
Jakub Kozłowski