Kiedy przygotowuję się do wywiadu,
przeglądam Internet w poszukiwaniu informacji o mojej ofierze
wywiadowczej. Jeśli chodzi o Tadeusza Falanę, który nie miał żadnych
oporów, by tą ofiarą zostać, dotarłam do wpisu internauty oznajmiającego
wszem wobec, że pan Tadek wygląda trochę jak Bruce Willis. Pomyślałam:
„Przesada – włosów tak samo nie ma, ale włosy to nie wszystko”.

Jednak
później widziałam go w spektaklu „Rokendrol albo mów mi teściu” w
okularach przeciwsłonecznych i – niespodzianka! – rzeczywiście nim był.
Zatem zapraszam wszystkich do przeczytania rozmowy z polskim Brucem
Willisem. Dodam, że w związku z tytułem wywiadu, pan Tadek będzie nam,
oczywiście, mówił również o swojej bezgatunkowości.
SZKOŁA

Natalia
Mikołajska: Studiował pan we Wrocławiu. Dlaczego wybrał pan właśnie to
miasto, a nie Kraków albo Warszawę? Tam szkoły są chyba lepsze.

Tadeusz Falana: To nie był mój wybór, ale przypadek.

To znaczy?
Ja
nie chciałem wcale być aktorem. Pojechałem na egzamin z koleżanką,
żeby jej potowarzyszyć, bo nie chciała jechać sama. A że była
przekonująca, to przy okazji namówiła mnie, żebym nauczył się dwóch
wierszy i jednej prozy. Ja się nauczyłem, podszedłem do egzaminu, zdałem
i do szkoły się dostałem.

A ona zdała? Studiowaliście razem?
Tak, zdała, a studiowaliśmy razem tylko przez rok.

Dlaczego tak krotko?
Zdawaliśmy
razem na wydział lalkarski szkoły aktorskiej, a że nie bardzo mi się
tam podobało, to po roku zrezygnowałem i zdawałem po raz drugi, tym
razem na wydział dramatyczny. Od razu się dostałem.

Z automatu?
Z przypadku.

Jak studiowało się w aktorskiej szkole dramatycznej we Wrocławiu?
Było
bardzo fajnie. W szkole aktorskiej z koleżankami i kolegami bardzo
wiele rzeczy robi się wspólnie, mnóstwo czasu spędza się razem, więcej
niż na normalnych studiach uniwersyteckich. Tam zwykle jest tak, że
człowiek często przyswaja wiedzę, właściwie ogrom wiedzy w pojedynkę, a
żeby się z kimś spotkać musi specjalnie tego chcieć. W szkole aktorskiej
natomiast praca indywidualna ograniczona jest do minimum, a my już od
samego początku spotykamy się w grupach i zawsze ćwiczymy razem różne
sytuacje i scenki. Tak było też ze mną.

I tak przez całe cztery lata – uczyliście się wspólnie scenek?
Oczywiście, że nie. Pełny dramat – przynajmniej u mnie tak było – pojawia się dopiero na roku ostatnim, dyplomowym.

CZAS „MOJEGO TEATRU”

W tej chwili jest pan pełnoprawnym aktorem „Mojego Teatru”?
Tak,
„Mój Teatr”, jako że sam jest malutki, mały ma też zespół aktorski,
choć oczywiście dyplomowany, jak w każdym teatrze. Ze względów
lokalowych i finansowych nie może pozwolić sobie na więcej. Zresztą,
nawet sztuki są tam mniejsze obsadowo, bo występuje w nich najwyżej
trzech aktorów.

A jak podoba się panu umiejscowienie „Mojego Teatru”? Ciężko tam trafić i dojechać.
Hm…
Może było by lepiej, gdyby mieścił się w samym centrum., ale też
niekoniecznie, bo mały teatr mógłby wtedy być przytłoczony przez
otoczenie. Myślę zresztą, że ludzie, którzy chcą tam trafić, bo zostali
przez kogoś zaproszeni, w końcu w jakiś sposób trafiają. Później – za
drugim, trzecim razem – nie ma już problemu. Wiem też, tzn. przypuszczam
też, że są osoby, które widziały wszystkie spektakle „Mojego Teatru”
albo znaczną ich liczbę.

Lubi pan reżyserować? Wyreżyserował pan „Przystanek na pożądanie”.
Tak,
zawsze miałem takie inklinacje – z reguły to ja ustawiałem na scenie
kolegów. Poza tym jedną sztukę sam wyreżyserowałem już w szkole. Była to
„Lekcja” Eugèna Ionesco.

To dlaczego nie kształcił się pan na reżysera? Że tak wrócę sobie do szkolnej części wywiadu.
Bo
założyłem rodzinę. Jednak jest to tylko jedna strona medalu, chyba
nawet ta mniej ważna. Bowiem może po prostu byłem zbyt leniwy?

Leniwy?
Tak,
wydział reżyserski bardzo mocno angażuje studenta. Wymaga wręcz ogromu
pracy. Poza tym bardzo trudno na niego się dostać. Jeszcze à propos
reżyserii dodam, że później po szkole i tak kilka razy reżyserowałem
spektakle z profesjonalnymi aktorami, choć poza teatrem. Zresztą zawsze,
kiedy tylko mam okazję, korzystam.

Dobrze,
powróćmy znów do „Mojego Teatru” i „Przystanku na pożądanie”.
Zakończenie było tam w rękach widzów – za każdym razem autor przed
rozpoczęciem spektaklu proponował dwie wersje do wyboru. To chyba dość
niespotykane w teatrach?

To nieprawda – w teatrze były już
kiedyś takie zabiegi, że widz wybierał końcówkę i miał wtedy wrażenie,
że wpływa na to, co dzieje się na scenie. Powiem nawet więcej – bywały
sytuacje, kiedy publiczność sterowała akcją w trakcie spektaklu. Także
to nie jest żadna nowość.

W
„Przystanku na pożądanie” zmieniała się tylko końcówka. Czy reżyserował
pan obie te końcówki? A nie było panu smutno, kiedy widzowie chcieli
wersję, którą uważał pan za gorszą?

Tak, zmianie ulegał
tylko koniec i tak, oczywiście, w każdym przypadku było to reżyserowane,
bo my od początku mieliśmy takie założenie, że widzowie wybierają
końcówkę. Ważne było też to, że i jeden i drugi koniec pozostawia
strukturę otwartą do przemyślenia tematu, do dyskusji czy też refleksji.

Mówią i piszą, że „Przystanek na pożądanie” jest uboższą wersją „Ławeczki” Aleksandra Gelmana. A jak pan myśli?
Prawdę
mówiąc, to nie widzę między nimi nic wspólnego, oczywiście poza tym, że
w obu spektaklach jest ławka. To, że akcja dramatu dzieje się w zoo,
wcale nie znaczy, że pierwowzorem jest opowiadanie o ogrodzie
zoologicznym. W spektaklu pojawia się ławka – to prawda – ale mogłoby
też wcale jej nie być. Ważniejsze jest to, że wszystko dzieje się w
sytuacji wyabstrahowanej i nie ma tam niczego, żadnego osadzenia
realistycznego w rzeczywistości. Po prostu, akcja rozgrywa się gdzieś.

Jak wyglądają próby w „Moim teatrze”?
Zwyczajnie,
jak w każdym innym teatrze. Na początku jest pierwsze czytanie, a w
związku z tym, że właściciel i dyrektor teatru jest od razu
dramatopisarzem, to kiedy rozczytujemy tekst spektaklu, czasami
wnioskujemy o jakieś zmiany. Później mamy próby czytane albo, jak kto
woli, stolikowe, a potem wychodzimy na scenę.

A na ile aktorzy mogą ingerować w scenariusze „Mojego Teatru”, czyli de facto Marka Zgaińskiego?
Różnie
to bywa, ale myślę generalnie, że Marek zgodziłby się na wszystko,
jeśli tylko przekonają go argumenty. Kiedy nam wydaje się, że coś będzie
lepiej, szczególnie jeśli mamy jeszcze próby czytane, to może on daną
zmianę uwzględnić, jeśli tylko otwarty jest na argumenty. Ale może też
przekonać nas, że ona – ta zmiana – wcale słuszna nie jest.

Jak
radzi sobie pan z tak niewielką odległością między publicznością a
aktorami jaka jest w malutkim „Moim Teatrze”, takiej teatralnej
pigułeczce?

Nie mam z tym żadnych problemów. Mnie to
odpowiada, ale jeśli bym grał na dużej scenie, to zapewne też bym
odpowiedział, że mi to odpowiada. Poza tym taka niewielka odległość
pomaga widza zaktywizować i wciągnąć go w temat sztuki. Dodam, że są
ludzie, którzy po spektaklu chwalą teatr, że jest taki miły i kameralny,
nie bezosobowy. Doceniają też, że zaraz przy wejściu wita ich dyrektor i
właściciel w jednej osobie – Marek – albo Joanna, czyli osoba teatrem
zawiadująca.
(Joanna Nawrocka jest osobą opiekującą się „Moim Teatrem” – przyp. red.)

Lubi pan improwizować w spektaklach? Na ile improwizacji pozwalają panu partnerzy?
Bardzo
lubię to robić, chyba jak większość aktorów. W improwizacji z kolegami
najważniejsze jest to, żeby improwizować zgodnie z tematem sztuki, wtedy
można sobie na wiele pozwolić. Nie wypada zmienić spektaklu, ani jego
przesłania. Można też powiedzieć, że w moim wypadku improwizacja w
pewnym stopniu jest w każdym przedstawieniu. Np. zagrałem chyba ze 150
„Randek w ciemno” i za każdym razem ta randka wyglądała inaczej.

Ale przecież podążając za tematem sztuki za każdym razem gra pan to samo.
Prawie
to samo, bo to nie jest sztywne, tylko zawsze trochę inne. Zmieniać
może się gest, intonacja albo i emocja. Jednak, tak naprawdę, nie wiem
czy były kiedykolwiek dwie identyczne „Randki w ciemno”.

GATUNKOWO

Jaki jest pana ulubiony gatunek dramatyczny?
Nie mam ulubionego gatunku dramatycznego.

Jak to?

Nie
mogę go mieć. Zresztą wielu aktorów nie ma. Ważniejsze jest to co można
zrobić i zagrać w danym materiale. I to niezależnie od tego czy to jest
komedia czy dramat. Czasami dramat niesie ze sobą niewiele rzeczy
głębszych, a komedia przeciwnie – bardziej może być przemyślana i
dogłębna.

Ale aktorzy chyba powinni go mieć. Czyż nie?
Nie,
nie, zdecydowanie nie powinni. Aktorstwo to jest zawód, praca i dobrze,
jeśli aktorzy wykonują z chęcią każde swoje zadanie.

Powiedział
pan przed chwilą, że „wielu aktorów nie ma”, a z tego wynika, że są
tacy, którzy ulubione gatunki mają – zresztą sama takich znam. Co z
nimi? To źli aktorzy?

Nie ma złych aktorów, są tylko źle wykorzystani.


TADEUSZ FALANA
Urodził
się w roku 1960 na Śląsku, w miasteczku górniczym Rydułtowy. Ukończył
PWST we Wrocławiu w roku 1987 i od razu zaczął pracować w Teatrze Nowym w Łodzi, a było tak do roku 1991. Potem pan Tadek działał aktorsko w
Bydgoszczy i w Warszawie, by w 1996 przyjechać do Poznania i od razu
zostać na stałe. Znalazł bowiem tu żonę, wkrótce też urodziły im się
dzieci. W tej chwili jest aktorem „Mojego Teatru” na poznańskich
Jeżycach.


Natalia Mikołajska