Są płyty, których nie byłem nigdy w stanie w pełni docenić, chociaż wiem, że na to zasługują. Nie należę na przykład do zwolenników Budgie (dzięki Piotrowi Kaczkowskiemu niezwykle licznych w Polsce) iNever Turn Back on a Friend”. Nie mogę w całości zaakceptować „Hemisphereszespołu Rush, chociaż jest to skądinąd doskonała płyta.

Nie przepadam zaElisiumFields of the Nephilim, chociaż uwielbiam ich wcześniejsze albumy. Z kolei, być może z przekory, cenię płyty o których najwierniejsi fani wypowiadają się najczęściej negatywnie. I tak bardzo lubię „Wild Mood SwingsThe Cure, uwielbiamPale CommunionOpeth a za najlepszy album Led Zeppelin uważamPhisical Graffiti”. Cóż, być może taka moja przypadłość.

ZThe Endless Rivermam podobny problem. Muzyczna, opiniotwórcza prasa („Metal Hammer”, „Teraz Rock”) zdaje się nie dostrzegać żadnych problemów związanych z powyższym dziełem. Co więcej, z uporem godnym lepszej sprawy foruje ona opinię, jakoby Floydzi w doskonały sposób podsumowali całą swą dotychczasową karierę tym jednym, rewolucyjnym krążkiem.

Niestety, poglądy te są mi całkowicie obce. Pierwszym i w moim odczuciu decydującym powodem, dla którego nie mogę cieszyć się albumem Floydów jest ten, że to nie jest wcale album! Są to jedynie zalążki ciekawych pomysłów (tu kłócić się nie będę, chociaż wydaje mi się, że znalazłyby się w historii zespołu dziesiątki jak nie setki ciekawszych) nie opracowanych w pełni i nigdy nie zrealizowanych w formie na jaką zasługują. Nie rozumiem, jak można myśleć inaczej, skoro nie ukrywa tego sam David Gilmour jasno wskazując na rolę producentów iskładaczypłyty. „The Endless Riverjest dziełem Phila Manzanery, Youtha i Andy Jacksona. I to dziełem twórczo ograniczonym, bo nie wykraczającym poza luźne i logicznie z sobą nie związane pasaże muzyczne.

Pisałem już, że nie miałbym z tym bynajmniej problemu, gdyby nowe wydawnictwo uzupełniało kolekcjonerskie wydanieThe Division Bell”. Ta płyta bowiem, czego by o niej nie mówić, składa się z myśli przewodniej oraz ukończonych utworów będących zamkniętą całością – jest albumem muzycznym po prostu! „The Endless Riveralbumem nie jest. Już długość poszczególnych ścieżek daje do myślenia. Nie jest to tradycyjna metoda tworzenia utworów przez Pink Floyd, którzy lubowali się jednak w rozbudowanych pasażach. Sytuacja, w której dokładnie połowa utworów nie przekracza dwóch minut wskazuje, że z tych zapisów sesyjnych nie dało się nic więcej wycisnąć.

Ktoś powietrzeba wziąć pod uwagę kontekst” – „toż to pierwsza płyta ambientowaboutwory powstały 20 lat temu, a wtedy nikt tak nie grał”. Odpowiem tak: nie wszystko co nudne, zaraz musi być ambientem. Nie każdy utwór pozbawiony melodii od razu należy uznać za ambitny. Proponuję porównać Vangelisa i jego ścieżkę dźwiękową doBlade RunnerazThe Endless River”. Naprawdę, są to nieporównywalne poziomy muzycznej ekspresji. Ponadto, ambientowegoszlifualbumowi dodalitu i teraz” (a nie dwadzieścia lat temu) producenci. Nie Richard Wright, nie Nick Mason ani nie David Gilmour, tylko ludzie doskonale znający obecne trendy muzyczne. Profesjonaliści zdający sobie sprawę, że innego niż „ambitowycharakteru tym improwizacjom nadać się nie da.

Nie rozumiem również, w jaki sposób (a tak to widzą recenzenci np. „Teraz Rocka”) dość łopatologiczne nawiązania do poprzednich albumów („Wish You Are HereczyHigh HopeszThe Division Bell”) mają budować wartość płyty? Dzwony wsamplować może każdy. Nie potrzeba do tego geniuszu. Również ostatni na płycie, jedyny, moim zdaniem, ukończony utwór, „Louder than words”, nie jest niczym niezwykłym. Chociaż, co muszę przyznać, bardzo go lubię. Kolejny argument, który do mnie nie przemawia: „Pink Floyd to nie tylkoDark Side of the Moon’, ‘Wish You Were HereczyThe Wall’. Tylko pseudofani będą najnowsze dzieło do nich porównywać, bo tylko te trzy znają”. Cóż, ja znam ich więcej i nadal uważamThe Endless Riverza najgorszą, bo nieuczciwą, nieszczerą i wyrachowaną. Płytę będącą próbą zarobienia na sentymencie. Naprawdę, chciałbym, żeby było inaczej, ale przynajmniej moim zdaniem, tak nie jest.



Jakub Kozłowski