Zacznijmy może od zdefiniowania tego czym
taki cover jest. Otóż, za każdym razem jest to nowa aranżacja lub też interpretacja
znanego mniej lub bardziej utworu muzycznego, którą – i tu uwaga! – wykonuje
wykonawca, który nie jest ani jego pierwotnym ani tym bardziej oryginalnym
autorem. Tylko tyle albo aż tyle. Teraz kolejna uwaga! Obecnie żyjemy w czasach
i w kraju, kiedy i gdzie covery weszły na dobre w naszą współczesną kulturę
muzyczną. Czy to dobrze dla tej kultury? Kto jest temu winien? Jak słucha się dziś
muzyki?
taki cover jest. Otóż, za każdym razem jest to nowa aranżacja lub też interpretacja
znanego mniej lub bardziej utworu muzycznego, którą – i tu uwaga! – wykonuje
wykonawca, który nie jest ani jego pierwotnym ani tym bardziej oryginalnym
autorem. Tylko tyle albo aż tyle. Teraz kolejna uwaga! Obecnie żyjemy w czasach
i w kraju, kiedy i gdzie covery weszły na dobre w naszą współczesną kulturę
muzyczną. Czy to dobrze dla tej kultury? Kto jest temu winien? Jak słucha się dziś
muzyki?
Trochę historii
Cofając
się wstecz – do początków XX wieku – to coverowanie znanych i mniej znanych
utworów było rzeczą zupełnie normalną. Aż do początku lat 60. taka była
podstawowa forma działalności wykonawców rockowych – w końcu rock wtedy dopiero
raczkował. Muzycy komponowali utwory, pisali do nich teksty, ale z reguły sami
ich nie wykonywali. Prawdą jest też to, że covery niejednokrotnie w swoich
nowych interpretacjach zyskiwały znacznie większą popularność i uznanie niż
piosenki oryginalne (w tej chwili też tak jest). Najlepszy przykład tego stanu
rzeczy to „Metallica” i ich „Whiskey in the Jar”, nagrana w oryginale przez
zespół „Thin Lizzy”. Tak naprawdę utwór ten coverowany był wiele razy, więc z
oryginałem niewiele ma on wspólnego. Jednak to „Metallica” jest tu zwycięzcą,
bo odniosła największy sukces. Nieważne, że nieoryginalny. Tymczasem Darek
Rogers, gitarzysta, wokalista, kompozytor i autor tekstów, leader poznańskiego zespołu
„Margines”, jest wielkim fanem muzyki autorskiej i wyłącznie taką też wykonuje.
Uważa, że to podstawa i jeśli jakiś muzyk nie umie sobie z tym poradzić,
powinien zmienić zawód. Mówi on tak: Oryginał
jest tylko jeden i to odnosi się to do wszystkiego, do całego życia. Ale
stop! Za bardzo wysforowaliśmy się do przodu, wróćmy do lat 60. wieku XX i pięknej
ballady folkowej skomponowanej przez Boba Dylana zatytułowanej „Knockin’ on
Heaven’s Door”. Piosenka ta znalazła się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Pat
Garrett i Billy Kid” z 1973, choć singiel tak naprawdę powstał wcześniej, bo w
roku 1962. to kolejny przykład większej popularności utworu nieoryginalnego, bo
„Knockin’ on Heaven’s Door” było później coverowane przez zespół „Guns N’ Ross”,
który zmienił przy okazji praktycznie wszystko, bo z ballady folkowej powstała
rockowa, jednak na tyle dobra, że w tej chwili słysząc ją albo coś o niej, myśli
się od razu o „Gunsach”. A szkoda…
się wstecz – do początków XX wieku – to coverowanie znanych i mniej znanych
utworów było rzeczą zupełnie normalną. Aż do początku lat 60. taka była
podstawowa forma działalności wykonawców rockowych – w końcu rock wtedy dopiero
raczkował. Muzycy komponowali utwory, pisali do nich teksty, ale z reguły sami
ich nie wykonywali. Prawdą jest też to, że covery niejednokrotnie w swoich
nowych interpretacjach zyskiwały znacznie większą popularność i uznanie niż
piosenki oryginalne (w tej chwili też tak jest). Najlepszy przykład tego stanu
rzeczy to „Metallica” i ich „Whiskey in the Jar”, nagrana w oryginale przez
zespół „Thin Lizzy”. Tak naprawdę utwór ten coverowany był wiele razy, więc z
oryginałem niewiele ma on wspólnego. Jednak to „Metallica” jest tu zwycięzcą,
bo odniosła największy sukces. Nieważne, że nieoryginalny. Tymczasem Darek
Rogers, gitarzysta, wokalista, kompozytor i autor tekstów, leader poznańskiego zespołu
„Margines”, jest wielkim fanem muzyki autorskiej i wyłącznie taką też wykonuje.
Uważa, że to podstawa i jeśli jakiś muzyk nie umie sobie z tym poradzić,
powinien zmienić zawód. Mówi on tak: Oryginał
jest tylko jeden i to odnosi się to do wszystkiego, do całego życia. Ale
stop! Za bardzo wysforowaliśmy się do przodu, wróćmy do lat 60. wieku XX i pięknej
ballady folkowej skomponowanej przez Boba Dylana zatytułowanej „Knockin’ on
Heaven’s Door”. Piosenka ta znalazła się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Pat
Garrett i Billy Kid” z 1973, choć singiel tak naprawdę powstał wcześniej, bo w
roku 1962. to kolejny przykład większej popularności utworu nieoryginalnego, bo
„Knockin’ on Heaven’s Door” było później coverowane przez zespół „Guns N’ Ross”,
który zmienił przy okazji praktycznie wszystko, bo z ballady folkowej powstała
rockowa, jednak na tyle dobra, że w tej chwili słysząc ją albo coś o niej, myśli
się od razu o „Gunsach”. A szkoda…
Współczesność
Pora
odpowiedzieć na pytania postawione we wstępie albo chociaż próbować na nie
odpowiedzieć. Podzielmy więc naszą kulturę muzyczną na potrzeby artykułu na
trzy wielkie grupy: muzycy czy też wykonawcy, rynek muzyczny (o nim mowa będzie
bardzo krótka, bo rynek zależy od pozostałych grup) i odbiorcy albo inaczej
publiczność. Grupa pierwsza w naszym artykule pójdzie na pierwszy ogień, żeby
liczby się zgadzały. Od razu pojawia się też kolejne pytanie: dlaczego muzycy
tak często wykonują covery? Cóż, najczęściej dzieje się tak z normalnego
lenistwa, choć nie jest to regułą, jednak zwykle nie za bardzo chce im się tworzyć,
nie chcą komponować muzyki ani pisać własnych tekstów piosenek. Przecież zawsze
wiąże się to z jakimś tam wysiłkiem, a właściwie z ogromem pracy, bo na ogół są
to godziny, tygodnie, a może i miesiące prawdziwej mordęgi. Oni – coverowi
muzycy – wolą sięgnąć po utwór sprawdzony, znany już w szerszych kręgach, bo a
nuż a widelec się uda i sława ich nie ominie, a oni nie będą musieli zbyt dużo pracować
– tylko pracoholicy lubią pracować, to choroba, a wśród muzyków nie ma wielu
chorych. Wykonywanie coverów to – można by rzec – bułka z masłem, natomiast pisanie
własnych utworów wcale łatwe nie jest. Darek Rogers mówi, że stworzenie
programu koncertowego, czyli jakichś 15 utworów, w przypadku muzyki autorskiej
oznacza co najmniej pół roku pracy. I to dość intensywnej – trzeba popracować
nad właściwym zgraniem się zespołu albo grupy muzyków, która muzykę będzie
wykonywać, należy też posiedzieć trochę nad właściwą aranżacją, trzeba zadbać o
to, żeby wszyscy dobrze się dopasowali i wszystko właściwie zapamiętali. Bywa,
że praca nad jednym utworem może trwać i sto godzin. Zresztą prawdziwy
wykonawca zawsze musi w swoje utwory wlać coś z siebie – teksty wypływają
przecież z wnętrza takiego wykonawcy, jest w nich mnóstwo emocji – zasada jest
taka, że on pisze je nie dla publiczności, ale właśnie dla siebie. Jeśli to się
spodoba publice, to pełnia szczęścia, a wykonawca bardzo się cieszy, ale jeśli
nie, nie robi z tego tragedii. Wracając tu jeszcze raz na chwilę do coverowców,
zresztą trochę w kontrze, to przecież taki wykonawca wyśpiewując dany cover nie
jest w stanie zawrzeć w nim takich samych emocji jak autor oryginalny. Poza tym
wypada tu dodać jeszcze, że prawdziwy muzyk czy też wykonawca zawsze jest
przede wszystkim trzeźwy i bezpośrednio przed koncertem unika alkoholu, aby
wykonywać utwory na 100% swoich możliwości. Pojawia nam się zatem następne
pytanie: czy tylko lenistwo muzyków winne jest tej olbrzymiej popularności
coverów?
odpowiedzieć na pytania postawione we wstępie albo chociaż próbować na nie
odpowiedzieć. Podzielmy więc naszą kulturę muzyczną na potrzeby artykułu na
trzy wielkie grupy: muzycy czy też wykonawcy, rynek muzyczny (o nim mowa będzie
bardzo krótka, bo rynek zależy od pozostałych grup) i odbiorcy albo inaczej
publiczność. Grupa pierwsza w naszym artykule pójdzie na pierwszy ogień, żeby
liczby się zgadzały. Od razu pojawia się też kolejne pytanie: dlaczego muzycy
tak często wykonują covery? Cóż, najczęściej dzieje się tak z normalnego
lenistwa, choć nie jest to regułą, jednak zwykle nie za bardzo chce im się tworzyć,
nie chcą komponować muzyki ani pisać własnych tekstów piosenek. Przecież zawsze
wiąże się to z jakimś tam wysiłkiem, a właściwie z ogromem pracy, bo na ogół są
to godziny, tygodnie, a może i miesiące prawdziwej mordęgi. Oni – coverowi
muzycy – wolą sięgnąć po utwór sprawdzony, znany już w szerszych kręgach, bo a
nuż a widelec się uda i sława ich nie ominie, a oni nie będą musieli zbyt dużo pracować
– tylko pracoholicy lubią pracować, to choroba, a wśród muzyków nie ma wielu
chorych. Wykonywanie coverów to – można by rzec – bułka z masłem, natomiast pisanie
własnych utworów wcale łatwe nie jest. Darek Rogers mówi, że stworzenie
programu koncertowego, czyli jakichś 15 utworów, w przypadku muzyki autorskiej
oznacza co najmniej pół roku pracy. I to dość intensywnej – trzeba popracować
nad właściwym zgraniem się zespołu albo grupy muzyków, która muzykę będzie
wykonywać, należy też posiedzieć trochę nad właściwą aranżacją, trzeba zadbać o
to, żeby wszyscy dobrze się dopasowali i wszystko właściwie zapamiętali. Bywa,
że praca nad jednym utworem może trwać i sto godzin. Zresztą prawdziwy
wykonawca zawsze musi w swoje utwory wlać coś z siebie – teksty wypływają
przecież z wnętrza takiego wykonawcy, jest w nich mnóstwo emocji – zasada jest
taka, że on pisze je nie dla publiczności, ale właśnie dla siebie. Jeśli to się
spodoba publice, to pełnia szczęścia, a wykonawca bardzo się cieszy, ale jeśli
nie, nie robi z tego tragedii. Wracając tu jeszcze raz na chwilę do coverowców,
zresztą trochę w kontrze, to przecież taki wykonawca wyśpiewując dany cover nie
jest w stanie zawrzeć w nim takich samych emocji jak autor oryginalny. Poza tym
wypada tu dodać jeszcze, że prawdziwy muzyk czy też wykonawca zawsze jest
przede wszystkim trzeźwy i bezpośrednio przed koncertem unika alkoholu, aby
wykonywać utwory na 100% swoich możliwości. Pojawia nam się zatem następne
pytanie: czy tylko lenistwo muzyków winne jest tej olbrzymiej popularności
coverów?
Nie,
raczej nie, bo takie – coverowe – jest zapotrzebowanie rynku. Przyszła teraz pora
na naszą drugą – krótką – grupę kultury muzycznej. Rynek. Niestety, w tej
chwili mamy do czynienia z prawdziwą coveromanią. Wytwórnie płytowe wiedzą, że
to – covery – się sprzedaje, i że dzięki temu zarobią więcej dutków, jak zwykli
mawiać górale. Muzycy też się przy tym wzbogacą, mimo że korzystają z obcej
twórczości. A odbiorcy będą mieli kolejną płytę z utworami sobie już znanymi,
których słuchając wcale nie będą musieli myśleć, tylko np. pisać pracę magisterską
albo jakieś inne wypracowanie czy opracowanie.
raczej nie, bo takie – coverowe – jest zapotrzebowanie rynku. Przyszła teraz pora
na naszą drugą – krótką – grupę kultury muzycznej. Rynek. Niestety, w tej
chwili mamy do czynienia z prawdziwą coveromanią. Wytwórnie płytowe wiedzą, że
to – covery – się sprzedaje, i że dzięki temu zarobią więcej dutków, jak zwykli
mawiać górale. Muzycy też się przy tym wzbogacą, mimo że korzystają z obcej
twórczości. A odbiorcy będą mieli kolejną płytę z utworami sobie już znanymi,
których słuchając wcale nie będą musieli myśleć, tylko np. pisać pracę magisterską
albo jakieś inne wypracowanie czy opracowanie.
I
w ten właśnie sposób bardzo płynnie przeszliśmy do kolejnej części artykułu. Na
trzeci ogień bierzemy odbiorców muzyki, czyli publiczność, która w sprawie
coveromanii dużo swojego za uszami też ma, co już wiemy. Na całym właściwie
świecie to jest tak, że ludzie słuchają muzyki autorskiej, właściwie ją
kochają, a po każdym koncercie jakaś tam grupka ludzi – mniejsza bądź większa –
przychodzi do muzyka, wykonawcy i rozmawia z nim o tekstach, bo oni naprawdę
słuchają muzyki z tą całą jej „otoczką”. Rozmawiają o tekstach, dyskutują, pytają
czy dobrze to odebrali, bo może źle zrozumieli, mówią o swoich odczuciach –
ktoś może np. twierdzić, że dany tekst to fragment jego życia. Można powiedzieć,
że muzykę odbierają całym sobą, a w tym, oprócz uszu, uczestniczy, oczywiście,
także rozum. Nie ma przy tym musu, że trzeba rozumieć ją tak jak autor – stąd
pokoncertowe wycieczki słuchaczy do wykonawcy czy muzyka. Wyjątkiem od tej
reguły jest Polska i Czechy – tutaj publiczność kocha wręcz covery, bo stanowią
one coś już im znanego, nad czym nie trzeba dużo się zastanawiać, a na
koncertach to jest tak, że ludzie nie chcą w teksty się wsłuchiwać, z reguły jeszcze
przeszkadzają, a potem mówią: E tam, ta
muzyka jest be, jest zła i niedobra. Twierdzą tak, bo po prostu jej nie
znają i jest ona wymagająca, a ludzie nie lubią gdy się od nich wymaga. Ale dlaczego
tak jest? Co z tą polską (i czeską) kulturą słuchania? Darek Rogers tłumaczy to
w ten sposób, że nasz kraj przez lata tracił inteligencję – wciąż były różne powstania, wojny, zdarzyły
nam się też Katyń i Oświęcim – a wszyscy okupanci w pierwszym rzędzie niszczyli
inteligencję właśnie, a przecież oczywistą oczywistością jest – jak by to
powiedział pan Jarosław Kaczyński – że
kultura muzyczna rodzi się w warstwach inteligentnych, tych które były
niszczone.
w ten właśnie sposób bardzo płynnie przeszliśmy do kolejnej części artykułu. Na
trzeci ogień bierzemy odbiorców muzyki, czyli publiczność, która w sprawie
coveromanii dużo swojego za uszami też ma, co już wiemy. Na całym właściwie
świecie to jest tak, że ludzie słuchają muzyki autorskiej, właściwie ją
kochają, a po każdym koncercie jakaś tam grupka ludzi – mniejsza bądź większa –
przychodzi do muzyka, wykonawcy i rozmawia z nim o tekstach, bo oni naprawdę
słuchają muzyki z tą całą jej „otoczką”. Rozmawiają o tekstach, dyskutują, pytają
czy dobrze to odebrali, bo może źle zrozumieli, mówią o swoich odczuciach –
ktoś może np. twierdzić, że dany tekst to fragment jego życia. Można powiedzieć,
że muzykę odbierają całym sobą, a w tym, oprócz uszu, uczestniczy, oczywiście,
także rozum. Nie ma przy tym musu, że trzeba rozumieć ją tak jak autor – stąd
pokoncertowe wycieczki słuchaczy do wykonawcy czy muzyka. Wyjątkiem od tej
reguły jest Polska i Czechy – tutaj publiczność kocha wręcz covery, bo stanowią
one coś już im znanego, nad czym nie trzeba dużo się zastanawiać, a na
koncertach to jest tak, że ludzie nie chcą w teksty się wsłuchiwać, z reguły jeszcze
przeszkadzają, a potem mówią: E tam, ta
muzyka jest be, jest zła i niedobra. Twierdzą tak, bo po prostu jej nie
znają i jest ona wymagająca, a ludzie nie lubią gdy się od nich wymaga. Ale dlaczego
tak jest? Co z tą polską (i czeską) kulturą słuchania? Darek Rogers tłumaczy to
w ten sposób, że nasz kraj przez lata tracił inteligencję – wciąż były różne powstania, wojny, zdarzyły
nam się też Katyń i Oświęcim – a wszyscy okupanci w pierwszym rzędzie niszczyli
inteligencję właśnie, a przecież oczywistą oczywistością jest – jak by to
powiedział pan Jarosław Kaczyński – że
kultura muzyczna rodzi się w warstwach inteligentnych, tych które były
niszczone.
Malowniczo
Na
koniec artykułu mam ładny muzyczno-smakowy obrazek, który odmalował przede mną
Darek Rogers. Twierdzi on, że z muzyką jest jak z jedzeniem – 10% ludzi ma smak
i je ze swego rodzaju pomysłowością, może talentem, a pozostałe 90% pochłania to
co zostanie im podsunięte w zasadzie bez szemrania. Podobnie jest z muzyką –
tylko 10% jest na tyle inteligentna, że słucha naprawdę muzyki i po wysłuchaniu
koncertu może powiedzieć czy jej się podobało czy nie i dlaczego. 90% reszty
bezmyślnie pochłania covery.
koniec artykułu mam ładny muzyczno-smakowy obrazek, który odmalował przede mną
Darek Rogers. Twierdzi on, że z muzyką jest jak z jedzeniem – 10% ludzi ma smak
i je ze swego rodzaju pomysłowością, może talentem, a pozostałe 90% pochłania to
co zostanie im podsunięte w zasadzie bez szemrania. Podobnie jest z muzyką –
tylko 10% jest na tyle inteligentna, że słucha naprawdę muzyki i po wysłuchaniu
koncertu może powiedzieć czy jej się podobało czy nie i dlaczego. 90% reszty
bezmyślnie pochłania covery.
Natalia Mikołajska