RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ
SZAFY
Gdybym kiedyś musiał z jakichkolwiek powodów udać się na bezludną wyspę,
tę płytę zabrałbym ze sobą obowiązkowo. Gdy w roku 1975 wydali całkiem udany
album „Face The Music”, z wielką nadzieją czekałem na kolejną ich produkcję.
Sympatycy Electric Light Orchestra nie musieli długo czekać, bo zaledwie po
dwunastu miesiącach ukazała się kolejna płyta zatytułowana „A New World Record”.
Już początek tego albumu
zwiastował, że będziemy mieli do czynienia z naprawdę wyśmienitym krążkiem.
Wspaniałe smyczkowe intro w utworze „Tightrope”, a potem już dynamika i
melodyjność, czyli to z czego Jeff Lynne i jego kompani byli znani.
Brzmienie gitar miesza się z sekcją
smyczkową, do tego mamy charakterystyczny głos Jeff’a Lynne’a wspomaganego w
niektórych partiach wokalnych przez chór. Mamy więc wszystko to, co w muzyce
ELO było tak charakterystyczne. Znajdziemy też i odrobinę ostrego grania („Rockaria”,
„Do Ya”), by za chwilę zadumać się przy zamykającym album „Shangri-La”.
Naprawdę przepiękna płyta, a
panowie grają w swym najzacniejszym składzie, czyli Lynne, Groucutt, Tandy,
Bevan, Kaminski, McDowell i Gale. Nad orkiestrą i chórem czuwał Louis Clark.
„A New World Record” jest płytą, na
której nie znajdziemy słabego utworu. I choć zachwytów było wiele nad tym
wydawnictwem, w końcu ugruntowało ono przecież pozycję ELO na rynku muzycznym,
to jednak to co najlepsze dla zespołu miało dopiero nadejść. I to już raptem za
kolejnych trzynaście miesięcy… Ale o tym już innym razem.
Jacek Liersch