ALFABET RADIA YESTERDAY”
Pamiętam koncert Roya Orbisona, który kupiłem na VHS na Rynku Łazarskim w
Poznaniu. I nie główny bohater koncertu „Black & White Night” Roy Orbison
mnie poznawczo zaskoczył, tylko jego muzycy. To był szok: Bruce Springsteen,
Tom Waits, Elvis Costello, Jackson Browne czy K.D. Lang podgrywali dyskretnie
Mistrzowi patrząc na niego z uwielbieniem. Jak na Ojca rodziny jak na Proroka!
Był młodszy od Elvisa tylko o rok.
Tak jak Król trafił do „Sun Records” Sama Phillipsa, by dać świadectwo
rock’n’rolla. Manager miał jasny obraz tego co Orbison ma śpiewać: dynamiczny
r’n’r z emocjami. Roy bronił się, ripostując że najlepiej czuje się w
balladach. Phillips przerwał mu w pół zdania, krzycząc: „Elvis tez chciał kiedyś
śpiewać jak Bing Crosby!”.
Singiel z utworami „Ooby Dooby” i
„Go go go (down the line)” w 1956 roku kupiło 350 tys. fanów, a płytka
właściwie nieznanego szansonisty trafiła na 59 miejsce „Gorącej Setki”
Bilboardu. Ale Orbison nie miał przekonania do tego co robi. Chciał śpiewać
ballady. Kolejne dynamiczne single nie odniosły sukcesu. To była klapa, a
artysta męczył się okropnie. Postanowił zmienić swoje życie.

Wycofał się za kotary sceny. Pisał
piosenki dla innych muzyków. I to jak pisał: „All i have to do is dream”
zaśpiewane przez duet „Everly Brothers” sprzedano w nakładzie ponad milion
sztuk. Uskrzydlony sukcesem ponownie stanął przed mikrofonem. Pierwsza płyta
„Paper Boy” poległa, ale zrealizowana z rozmachem dramatyczna ballada „Only the
lonely” z 1960 roku zawojowała rynek sprzedając się na pniu w dwumilionowym
nakładzie. Orbisona pokochała Anglia i Europa. Był na szczycie. „Blue Angel”,
„Running Scared”, „Crying”, „Its over” czy killer „Oh pretty woman” dominował
na światowych listach do drugiej połowy lat 60-tych. I były ciągle
emocjonalnymi balladami. Ale nadchodziły złe czasy. Nic nie trwa wiecznie.
7 czerwca 1966 roku prowadząc
motocykl doprowadza do kolizji, w wyniku której ginie jego 25-letnia żona
Claudette. Dwa lata później, będąc na koncertach w Anglii, dowiaduje się o
śmierci w pożarze domu dwóch ukochanych synów: Roya Juniora i Tony’ego. Artysta
odrzuca rock’n’rollowe życie, wycofując się w anonimowość. Dopiero w 1977 roku
powraca nagrywając płytę country.
Artystycznie był to okres nieudany.
Koncertuje, ale bez nowych nagrań na listach. Wydaje się, że pozostaje mu rola
„małpy w rock’n’rollowym cyrku z przeszłości”.

Roy nie docenił jednak mocy jego
wielkich hitów. Wbrew logice powraca do głównego nurtu szołbiznesu w latach
80-tych. I to jak powraca. Najpierw jako członek supergrupy „Travelling
Wilburys”. A towarzystwo jest jak unikatowy brylant.
Obok Orbisona: Bob Dylan, Jeff Lynne, Tom Petty i George Harrison. Płyta
Wilburysów jest wyśmienita. Głos Roya przywraca wspomnienia i zapowiada same
dobre chwile. A te nadchodzą z nowym albumem artysty „Mystery Girl” z zestawem
popowych pereł napisanych przez m.in. Harrisona, Bono z U2 i Toma Petty. Singiel
„You Got it” grany jest na całym świecie, a kolejne piosenki „California blue”
czy „She’s a mystery to me” podnoszą udanie ciśnienie.
Ale organizm przypomina, że czas
jest bezlitosny. Umiera na zawał serca po powrocie z europejskiej trasy 6
grudnia 1988 roku.
Arkadiusz Kozłowski