RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY

W tym roku minęła 75. rocznica urodzin Joe Cockera. I tak sobie pomyślałem, że fantastyczną rzeczą było dla mnie to, że mogłem go wiele lat temu zobaczyć na żywo podczas koncertu w poznańskiej hali „Arena”. Jak zwykle niesamowicie skromnego na scenie, bez zbędnego blichtru. Tylko on, muzycy i chórek. I muzyka, którą wszyscy znali. Okraszona wyjątkowym chropowatym głosem. Był 28 marca 2000 roku. Joe Cocker w Poznaniu. Tak, to prawda. To były czasy gdy do naszego miasta przyjeżdżali artyści z najwyższej półki. I tak trochę z sentymentu postanowiłem przypomnieć ostatnie studyjne wydawnictwo tego artysty.

Sięgam więc dziś po płytę, która tak naprawdę nie zdążyła się jeszcze pokryć patyną czasu. Czasem jest tak, że sięga się po jakąś płytę zupełnie przez przypadek. Wpada w ręce i już po chwili jej słuchamy. Też mi się to ostatnio zdarzyło. Słucham jej już kolejny raz, towarzyszy mi w samochodzie i po prostu się nią zachwycam. W roku 2012 kiedy się ukazała jakoś mi przemknęła pośród wielu innych. Posłuchałem jej raz, może i drugi i odłożyłem na półkę. Wtedy też nikt nie wiedział, ja także, że to płytowe pożegnanie artysty z nami. Joe Cocker i album „Fire It Up” z roku 2012.

Dwa lata później, dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia artysta odszedł do tego lepszego ze światów. Pozostawiając muzyczną spuściznę zawartą w dwudziestu dwóch studyjnych albumach, jedenastu koncertowych i szesnastu albumach składankowych. I pomimo tak pokaźnego muzycznego dorobku Cockera naznaczonego jego skomplikowaną artystyczną drogą, to wydawnictwo wydaje się być dość ważne. Może to ząb czasu albo sentymentalny powrót do twórczości tego artysty powoduje, że zachwyt nad tym krążkiem wciąż mi towarzyszy. I chyba tak już pozostanie bo wydawnictwo mające niespełna siedem lat przywołuje Cockera z tych najlepszych czasów. Takiego, którego każdy kto był fanem jego talentu uwielbiał. Drapieżnego, z charakterystycznym ochrypłym wokalem. I choć słychać, że artysta ma już sporo wiosen na karku to jednak jego głos jest wciąż świeży i od razu rozpoznawalny. Niczym wiele lat temu, gdy słyszeliśmy go na Festiwalu Woodstock. „Fire It Up „ to trzynaście kompozycji. I co charakterystyczne, tak jak praktycznie na każdym jego krążku, każdy utwór to kompozycja innego autora. Ale to jakby od zawsze znak rozpoznawczy Cockera, który na swych albumach umieszczał covery, które w jego interpretacji nabierały nowego blasku. Nie ma tu może nazwisk, które nam polskim miłośnikom twórczości Cockera coś by mówiły, ale już muzyka może naprawdę zaimponować.

Na pierwszy singiel wybrany został otwierający płytę, tytułowy „Fire It Up”, zaśpiewany w oryginale przez kanadyjskiego muzyka – Johnny’ego Reida. Od początku jest energetycznie, mocno i głośno. Widać, że Cocker, pomimo prawie 70 lat na karku, nie zamierza odpuszczać ani się oszczędzać. Choć w wywiadach przyznawał, że trasa promująca nowy album będzie prawdopodobnie jego ostatnią. Piosenka chwyta od razu, więc singiel został właściwie dobrany. W kontekście całości można wyróżnić przede wszystkim „You Love Me Back”, gdzie wokalista wspaniale prezentuje możliwości swojego głosu, „I Come In Peace” ze znacznym udziałem chóru czy piękną balladę „Younger”. Najlepszą chyba na płycie, przynajmniej w mojej ocenie, napisaną i zaśpiewaną w oryginale przez Gary’ego Burr. Od tego utworu zresztą tempo jest wyraźnie stonowane i trwa tak aż do ostatniego taktu kończącego tę znakomita płytę „Weight Of The World” – wielkiego powrotu mocnego śpiewu, w sam raz na pożegnanie. Płyta nie nuży, a niemal 45 minut poświęconych na jej odsłuchanie mija podejrzanie szybko. Co do dźwięków towarzyszących wokalowi – jest dobrze. Gitara i perkusja są wyraźne, melodyka przyjemna, a reszta instrumentów (m.in. sekcja dęta czy klawisze) odpowiednio komponuje się w tle.

Mamy tu właściwie wszystko, do czego przyzwyczaił nas Joe przez lata kariery – ballady, pop, rock, troszkę soulu, szczyptę bluesa, kobiece chórki, a całość okraszona tym niepowtarzalnym głosem. „Fire It Up” (niemal) tradycyjnie składa się z piosenek napisanych przez innych i ma to swój plus – zachęca bowiem do poszukania ich oryginalnych wersji. Doskonały sposób na poszerzenie wiedzy muzycznej. „Fire It Up” Ameryki nie odkrywa, ale przecież nie musi. Trasa koncertowa pod tym samym tytułem co płyta, promowała ten krążek. Wtedy nikt zapewne nie przypuszczał, że to koncertowe pożegnanie Cockera z fanami. W ramach tej trasy artysta wystąpił też i w naszym kraju, w Warszawie.

Jak już wspomniałem na wstępie Joe Cocker odwiedził też w swoim czasie i Poznań. Tak, powiem to raz jeszcze. Były kiedyś takie czasy, że do naszego miasta docierały gwiazdy pierwszego formatu. Teraz możemy co najwyżej o tym pomarzyć i powspominać. W mych wspomnieniach najbardziej wrył się właśnie ten koncert z 28 marca 2000 roku. Wypełniona po brzegi poznańska „Arena” i ON. Dwie godziny koncertu, znakomite dźwięki. No cóż tu więcej powiedzieć… Niech żałuje ten, który tego koncertu nie widział.

Jacek Liersch