Mamy rok 1983. Do kin trafia (zdaje się) nierealna opowieść o komputerowych systemach obronnych. Film pokazuje, jak niewiele brakowało, by zimna wojna stała się wojną atomową. Wszystko przez błąd komputera. Kilka miesięcy później taki błąd wydarzył się naprawdę, w dodatku po przeciwnej stronie żelaznej kurtyny. Gdyby nie odpowiedni zbieg okoliczności, żylibyśmy w innym świecie lub też nie było by już tego świata.

Zacznijmy po kolei. W maju 1983 roku na ekrany kin wszedł film „Gry wojenne” w reżyserii Johna Badhama. Opowiada on historię Davida Lightmana (Matthew Broderick), ucznia jednej z amerykańskich szkół, którego pasją są komputery. Bez problemu potrafi włamać się do szkolnego systemu informatycznego i poprawić sobie oceny. Jednak największym zainteresowaniem darzy on gry komputerowe. Poszukując nowych gier łamie najbardziej wymyślne zabezpieczenia i włamuje się przypadkowo do ściśle strzeżonego systemu komputerowego Departamentu Obrony, który w fazie początkowej służył jako symulator globalnej wojny atomowej. Wkrótce okazuje się, że gra z komputerem staje się rzeczywistością. Jak w takiej sytuacji przekonać główny komputer odpowiedzialny za obronę kraju, żeby odróżnił grę od rzeczywistości?

Czas ucieka a David musi zrobić wszystko, co tylko możliwe, aby zapobiec najgorszemu. Z pomocą swojej dziewczyny oraz geniusza komputerowego – twórcy programu, nastolatek musi przechytrzyć mózg elektroniczny i zapobiec nuklearnej zagładzie świata.

Cztery miesiące później – 26 września 1983 roku Stanisław Pietrow, podpułkownik radzieckich Wojsk Obrony Powietrznej, pełnił nocną służbę jako oficer dyżurny. Pracował w podmoskiewskim centrum dowodzenia – Serpuchow-15. Była to jedna z tajnych baz wojskowych. Jednak Serpuchow-15 było szczególne, bo m.in. stąd zarządzano systemem wczesnego ostrzegania Oko.

Oko zbudowano pod koniec lat 70. System opierał się na kilkudziesięciu satelitach, które monitorowały zachodnie bazy rakietowe. Mogły wykryć start wrogiego pocisku balistycznego natychmiast po jego odpaleniu. Gdyby np. USA wystrzeliło w kierunku ZSRR pocisk nuklearny, Oko zaalarmowałoby o tym jako pierwsze – zanim zrobiłyby to radary.

„W takiej sytuacji nasi przywódcy zyskaliby chwilę na zastanowienie – 10, może 12 minut” – opisywał działanie tego systemu Pietrow. Obowiązująca doktryna zakładała, że na amerykański atak jądrowy Moskwa odpowiedziałaby kontruderzeniem nuklearnym na pełną skalę. Taka była logika „wzajemnie gwarantowanego zniszczenia” – czyli strategii, pod której znakiem przebiegała zimna wojna.

Kadr z filmu

Jest kilkanaście minut po północy. W sali kontrolnej w Serpuchowie-15 rozlegają się syreny alarmowe. Wielki ekran nad głową Stanisława Pietrowa rozbłyska czerwonymi literami: СТАРТ („START”).

W błyskawicznym tempie nakazuje swoim podwładnym sprawdzić wszystkie podsystemy. Są sprawne. Wniosek może być tylko jeden: czujniki satelitów wykryły, że z terenu Stanów Zjednoczonych odpalono pocisk jądrowy, który zmierza – co oczywiste – w kierunku ZSRR!

W kolejnych minutach sprawy się komplikują. Komputer informuje o kolejnych rakietach – teraz jest ich już pięć. Pietrow wraz ze swoimi ludźmi obserwuje świetlną tablicę, na której pulsuje nowe ostrzeżenie: „ATAK RAKIETOWY”.

Moskwa była tak przerażona polityką Reagana i dlatego kazała swoim agentom zbierać informacje o nadchodzącym ataku jądrowym (tzw. operacja RJAN). W tamtym okresie okręty i samoloty NATO coraz częściej pojawiały się w pobliżu wrogich baz, grając na nosie radzieckiej flocie i lotnictwu. Dodatkowo zachodnioeuropejscy sojusznicy Waszyngtonu umieścili w swoich bazach pociski Pershing II, które były w stanie dolecieć do Moskwy w ciągu 8-10 minut.

Wiosną 1983 r. Waszyngton ogłosił rozpoczęcie prac nad programem obrony strategicznej, który nazwano „gwiezdne wojny”. Gdyby Amerykanie zdobyli „tarczę” przeciw sowieckim rakietom międzykontynentalnym – bo taki był sens „gwiezdnych wojen” – nie byłoby już równowagi sił. Dlatego sądzono na Kremlu, że Amerykanie szykują się do wojny, ponieważ są zdolni do jej wygrania.

Napięcie w Moskwie było tak wysokie, że na początku września Sowieci zestrzelili cywilnego południowokoreańskiego boeinga, który przez przypadek naruszył ich przestrzeń powietrzną. Zginęło wtedy 269 pasażerów.

W takich realiach musiał podejmować decyzje podpułkownik Pietrow. Nie miał pod ręką żadnego czerwonego guzika. Nie mógł jednoosobowo odpowiedzieć na amerykański „atak”. Jednakże powinien zaalarmować zwierzchników.

Pocisk balistyczny wystrzelony z USA potrzebował pół godziny, by osiągnąć cel na terenie ZSRR. Przywódcy na Kremlu, podejmując decyzję o nuklearnym odwecie, oparliby ją na raportach takich ludzi jak Pietrow. Zatem gdyby podniósł alarm, zadziałałoby to jak popchnięcie pierwszej kostki domina.

Kadr z filmu

Stanisław Pietrow był niemal pewien, że alarm to błąd systemu. Ponieważ żaden scenariusz wojny jądrowej, nie przewidywał takiego obrotu spraw. Gdyby ktoś zamierzał rozpętać wojnę, to chciałby ją wygrać pierwszym uderzeniem – dlatego musiałoby ono być masowe. Natomiast atak pojedynczą rakietą lub kilkoma rakietami byłby samobójstwem, gdyż przeciwne supermocarstwo odpowiedziałoby całym swoim arsenałem.

„Sekundy zmieniały się w minuty, a minuty – w wieczność” – opisywał to oczekiwanie Pietrow. Czas upływał, a radzieckie radary powinny już dostrzec amerykańskie rakiety. Na szczęście nic się nie działo. Personel Serpuchowa-15 odetchnął z ulgą.

Przyczyną usterki, która niemal doprowadziła do nuklearnej katastrofy, był czujnik podczerwieni w satelicie systemu Oko. Uruchomił się wskutek nietypowego odbicia światła słonecznego od chmur. Stąd wziął się fałszywy alarm.

Incydent z oczywistych powodów utajniono – o takiej luce w radzieckim systemie wczesnego ostrzegania świat nie miał prawa się dowiedzieć. Nie dowiedział się wtedy także, że mogło dojść do wojny. I że zapobiegł jej skromny radziecki oficer, który… przypadkiem pełnił dyżur, w zastępstwie za kolegę.

Początkowo, jak twierdził Pietrow, jego zwierzchnik pochwalił go za podjęte działania i obiecał odznaczenie. Ale niemal natychmiast pułkownik dostał też… reprymendę za to, że fałszywy alarm nie został natychmiast odnotowany w dzienniku służby. „W jednej ręce trzymałem telefon, przez który meldowałem o sytuacji, a w drugiej interkom, przez który wydawałem rozkazy. Jak miałem jeszcze coś odnotować?” – opowiadał Pietrow. Koniec końców pułkownik żadnej nagrody ani odznaczenia nie otrzymał. Został przeniesiony na mniej newralgiczne stanowisko. Twierdził, że miał dosyć nieustannych alarmów ćwiczebnych. Paradoksalnie wolał być na służbie niż poza nią, bo kiedy był w domu, w każdej chwili mógł zadzwonić telefon wzywający go na stanowisko.

W 2004 r. Pietrow otrzymał w USA odznaczenie od organizacji Association of World Citizens. Dwa lata później wziął udział w spotkaniu w nowojorskiej siedzibie ONZ. Niedawno odebrał dwie nagrody w Niemczech. W najbliższych miesiącach ma się odbyć (kilkakrotnie już przekładana) premiera filmu dokumentalnego o radzieckim oficerze, noszącego tytuł „Człowiek, który ocalił świat”. Nie trzeba dodawać, że od władz Rosji podpułkownik Pietrow dotąd nie doczekał się żadnej nagrody za swój czyn. Moskwa podkreśla, że podczas zimnej wojny zdarzyło się wiele innych fałszywych alarmów, a system zabezpieczeń w takich przypadkach był wielostopniowy – dlatego nie można kreować na bohatera jednego człowieka…

Okazuje się, że miedzy fikcją filmową a prawdą droga może być bardzo krótka. Oby zawsze na końcu było dobre zakończenie.

Obie historie, ta filmowa i ta prawdziwa, dowodzą, iż nie można bezkrytycznie ufać komputerom. To są tylko maszyny, w których może zawieźć czujnik lub oprogramowanie. Komputeryzacja we wszystkich dziedzinach życia ma za zadanie ułatwiać pracę, ale w pewnych sytuacjach należy stosować zasadę ograniczonego zaufania i samemu sprawdzić niektóre informacje.

Michał Sobkowiak