Zdecydowanie, po tym spektaklu należy pójść na dobrą kolację i zjeść ją powoli, delektując się nie tylko tym, co dociera do kubeczków smakowych, ale przede wszystkim z pamięci spokojnie przetrawić obejrzane przedstawienie. A lepiej nie przetrawiać lecz wchłonąć. Przez około 4 godziny na scenie zobaczyliśmy tak wiele prawd o nas samych, że trudno nie zatrzymać się na dużej w atmosferze spowolnionego, przemilczanego korowodu aktorów i nie zastanowić się nad ponadczasową odsłoną tych prawd: nie pięknych, nie eleganckich, nie wygodnych, nie dobrych, lecz tylko lub aż, po prostu permanentnie od wieków trwających, przy zmieniających się jedynie okolicznościach.
W spektaklu króluje przede wszystkim słowo, choć bywa momentami archaiczne, dzięki świetnej grze artystów nie ma problemu z dotarciem do sensu. Na początku scenę podporządkowuje sobie biskup Ignacy Krasicki Michała Kalety. Aktor w tej roli pokazał swój kunszt i rozwinął wachlarz możliwości, jakimi może nas zaskoczyć. Od zalotnego fircyka korzystającego pełnymi garściami z życia, przez pełnego autorefleksji i głębokich przemyśleń poważanego dobrodzieja, do wysmaganego przez trudy życia konformistę – ta rola na długo zostanie w mojej pamięci. Biskup leżący w bezbronnej, drżącej nagości, jakby obija i odbija się od zwierząt ukazanych na imitacjach arrasów, które tworzą niezwykle prostą i jednocześnie wymowną scenografią. Paszcze zwierząt przerażają swą zawziętą gotowością do rzucenia się na ofiarę, która jednak wstaje i przyoblekając się w odzienie staje się „kimś”. Niezwykła skrupulatność aktorów w odwzorowaniu czynności codziennych, jak choćby nakładanie warstw ubioru, czy pocałunek, daje wiele do myślenia. Nasuwa się idea slow life, choć nie w pełni, bo sam Biskup ukazał nam również swą inklinację do hedonizmu. Zachwyca też przekaz namiętnego pocałunku Justyny Gockowsky (Monika Roszko) i lejtnanta Tadeusza von Krasickiego (Konrad Cichoń), który jakby rozbrzmiewając niearogancko i pornograficznie, ale bez skrępowania i z wielką czułością (na co poza teatrem często nie mamy czasu). Pocałunek ten afiliuje sceny przed i po przerwie, i w swej niewinności świadczy o tym, jak wielką miłość mają w sobie ludzie, których nie „zbluzgała” jeszcze brutalność życia. Jak się później okaże młodzi aktorzy wzorowo sprawdzą się w swych rolach. Miotani pomiędzy wzajemną namiętnością-miłością a okolicznościami, które przyniesie im życie na dworze królewskim Sanssouci, pokażą nam jaka różnorodność w nich drzemie.
Gdy na scenę wkracza Król Fryderyk II, swym wejściem przez widownię, zagarnia nas odbiorców w krąg swoich poddanych. Stajemy się posłuszni, bo oczywiście Jan Peszek niesamowitą grą nie daje nam wyboru. Widzowie są wpatrzeni w Fryderyka i chociaż może szokować jego postępowanie pod względem moralnym, to zachwyca dowcipem, rezolutnością, komizmem i jednocześnie mądrością oraz aluzjami. A predestynacja jego działań jest jednoznaczna: wszystko dla dobra swoich-jego Prus. Król nie ma sobie równych w sprycie i manipulacji, bo choćby chcieli mu dorównać to i tak, rzadko kto zdobędzie się na taką odwagę. Zarządza swymi poddanymi (nawet gośćmi) wytrawnie i definitywnie, na każdej płaszczyźnie ich życia (od miłości, dobytku, poprzez estetykę aż do osobistej wolności). I dziś dla niektórych rządzących – wybranych w demokratycznych państwach – płaszczyzna, za którą ponoszą odpowiedzialność, staje się ich prywatnym folwarkiem. Pozorne wsłuchiwanie się w głos ludu, rozdawanie przywilejów i ograniczanie wolności – wskazuje, że niewiele różni się człowiek u władzy z XXI wieku, od włodarzy z wieków przed postmodernistycznych. Namiętności, emocje, intrygi trwają – zmieniają się jedynie okoliczności. Współcześnie, więcej może mamy teoretyków, rozprawiających o możliwościach nastania ogólnego dobra, jednak ci nie zawsze są wysłuchiwani.
Te odniesienia ujawnione przez reżysera Jana Klatę i aktorów w „Wielkim Fryderyku” są jakby pewnym nawołaniem, by może skupić się na lekcjach historii, nie tylko na wkuwaniu dat, ale przede wszystkim na rozważaniu profili psychologicznych znaczących postaci danych epok, i dzięki temu nie popełniać błędnych wyborów.
Ten spektakl pokazuje, że religijność dla niektórych była i jest jedynie narzędziem manipulacji i formą ogłupionego poddaństwa, a powinna przecież służyć dążeniu do szczęścia (w ujęciu chrześcijańskim pełnia szczęścia, to zbawienie duszy, które zaczyna się tu i teraz). Rytuały, których forma pozbawiona jest „wyższych” treści, stają się symbolem i wartością dla tych, którzy w nich uczestniczą – niekoniecznie z przekonania, być może jedynie dlatego, by nie wypaść poza krąg ludzi coś znaczących. Korowód pogrzebowy, trwający niewspółmiernie długo do przedstawień z życia, wymusza zastanowienie się nad biegiem rzeczy… Konwulsje, w których milcząco zastygają uczestnicy rytuału są symbolicznym zakończeniem sprawy, z dominującą niemożnością zmiany wyznaczonego toru wydarzeń i podporządkowania się uczestników. Przejmująca, idealnie dobrana muzyka sprawia, że rozedrganie ze sceny przenosi się na widownię i trudno nie poczuć tej sztuki, nie odebrać tych wypowiedzianych słów, nie przemyśleć tego, co się na tej scenie działo… „Chodźmy na kolację…”
Reżyseria – Jan Klata
Adaptacja tekstu, opracowanie muzyczne – Jan Klata
Scenografia, światła i kostiumy – Justyna Łagowska
Produkcja – Zuzanna Głowacka, Andrzej Szwaczyk
Inspicjent – Agnieszka Misiewicz
Premiera – 5 maja 2018 roku
Obsada: Jan Peszek – Król Fryderyk II, Michał Kaleta – biskup Ignacy Krasicki, Jakub Papuga – Fryderyk Wilhelm, Ewa Szumska – generałowa Skórzewska, Piotr Kaźmierczak – minister von Bismark, Andrzej Szubski – minister von Hertzberg, Krystian Durman – von Lucchesini, Piotr B. Dąbrowski – generał-adiutant von Rohdich, Wojciech Kalwat – totumfacki Michał Mowiński, Edwin, Petrykat – fabrikant Gockowsky, Monika Roszko – Justyna Gockowsky, Konrad Cichoń – lejtnant Tadeusz von Krasicki, Papa von Zieten, Krzyżacy: Roman Berent, Krzysztof Lipiński, Tomasz Podharski, Łukasz Wiśniewski, Ryszard Zajączkowski, Urnyshev Vladislav.
Elwira Białek-Kaźmierczak