RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Są płyty, które wbijają się w pamięć pomimo tego, że muzyczny
świat jakoś nie tęskni za nimi. Gdzieś tam ktoś o nich coś powie, pojedyncze
utwory przemkną niczym meteoryty w stacjach radiowych i tyle już po nich. Świat
potrzebuje wciąż nowych i nowych dźwięków, pędzi do przodu niczym spóźniony
Pendolino. Tak naprawdę łapię się na tym, że coraz trudniej przełknąć mi
nowości, nawet te wydawane przez uznanych
wykonawców. I coraz chętniej wracam do płyt, które już raz słyszałem. Po
prostu. Że sparafrazuję inżyniera Mamonia.
Taką płytą, według mnie niedocenianą
i chyba też zapomnianą jest debiutancki album klawiszowca grupy Pink Floyd
Ricka Wright’a. „Wet Dream”, bo taki nosił tytuł ten album, powstał w 1978
roku. Zespół zakończył właśnie trasę koncertową promującą album „Animals”.
Zmęczenie czy może znużenie zespołową działalnością sprawiło, że każdy z
członków grupy zajął się swoimi solowymi pomysłami. Był to czas, gdy w zespole
dochodziło do spięć spowodowanych dominacją w zespole muzycznych wizji Watersa,
których kumulacja nastąpiła na albumie „The Wall”. Albumie zresztą znakomitym.
Ale to już zupełnie inny wątek.
Wracając do albumu „Wet Dream”, to
płyta, która miała dać Wrigtowi trochę oddechu od zespołowej działalności.
Takie odnosi się przynajmniej wrażenie. Dziesięć pięknych kompozycji. Dominuje
w nich melancholia, ale ta w najlepszym znaczeniu tego słowa. Za jakość tej
melancholii odpowiada oczywiście sam Wright, korzystając z pomocy nie byle kogo,
bo Mela Collinsa (saksofon) i Snowy White’a (gitara).
Muzyka na tej płycie to częściowo
utwory instrumentalne, w kilku kompozycjach głosu użycza Wright. Całość otwiera
„Mediterranean C” z fantastycznym solo Mela Colinsa i równie zacną gitarą
White’a. Saksofonowe improwizacje mamy też w „Waves” czy w zamykającym ten
album funkowo-jazzowym „Funky Deux”. Urzeka na tym albumie oprócz brzmienia
saksofonu Collinsa wirtuozeria Snowy White’a. Jego solówka w innym
instrumentalnym fragmencie „Cat Cruise” czy w piosence „Summer Elegy” to
naprawdę kawał dobrego gitarowego grania. W sumie „Wet Dream” to prawie 44
minuty dźwięków muzyka, który tak naprawdę stał w Pink Floyd na drugim planie.
Tutaj pokazał co mu w duszy gra. I trzeba przyznać, że zagrało przepięknie.
Mimo prawie czterdziestu lat, jakie
upłynęły od ukazania się tego albumu trzeba obiektywnie stwierdzić, że nie
pokrył się patyną czasu. Nagrania nadal urzekają i słucha się ich z dużą
przyjemnością. To dźwięki nienachalne, sączące się jakby od niechcenia i są
absolutnie przez nasze uszy akceptowane. Czegóż chcieć więcej? Chyba tylko
tego, żeby o tym albumie nie zapomnieć i w deszczowe, jesienne wieczory
przypomnieć sobie o nim. I o Richardzie. 15 września minie dziewięć lat od jego
śmierci.
Jacek Liersch