(„Będzie Pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we w wsi
Kamyk” Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Nowym w Poznaniu)

Jedynie od takiego tytułu mogę zacząć o tym niezwykle
ciekawym przedstawieniu, które otwiera nas na przestrzeń niczemu nieuległego
życia. To ono, życie, jakby samo w sobie, niejako poza postaciami, poprzez
które tak się dramatycznie w tym przedstawieniu spełnia, zdaje się być głównym
bohaterem przyciągającym naszą uwagę, bo przydającym rzeczywistości ogromnej
dynamiki dziania się, zadziwiając zaskakującym bogactwem jego przejawów.
Dodajmy – to życie jest na chwilę wesela, wyzwolone z wielu ograniczeń, i, rzec
można, dostaje nieomal skrzydeł (niekoniecznie białych, niestety), by w
uniesieniach weselników nie było żadnych granic, i abyśmy my mogli się przekonać,
jaki potrafi być człowiek.
Ich czas teraźniejszy to także ich przeszłość i nawet to co
ma czy wręcz musi się zdarzyć– by musiało dziać się wszystko, i mogliśmy to
poznać w wirujących obrotach wesela, w tych uniesieniach i nieodłącznym już
nieskrywanym czarnym błocie życia. I taki jest tu czas, wyzwalający weselników
z ich życiowej normy – weselników oto rozprzestrzenionych swoim życiem w ich
wolnym niejako swobodnym byciu, i w czasie przeszłym i przyszłym – i my
widzimy, jak są zagarniani i popychani obrotami wesela, kiedy tężeje
rzeczywistość, prowadząc do przekonania, że zyskuje jakąś nieomal nadzwyczajną
moc sprawczą, która pozwoli dużo jeszcze osiągnąć czy zmienić, może ponad
granice w jakich żyją. I czas przedstawienia jednocześnie teraźniejszy,
przeszły, i przyszły – jest przez weselników przeżywany jako wielkie
niecodzienne wyzwanie nawet jednej niemal chwili i każdego wobec wszystkich.
Trzeba też od razu na wstępie powiedzieć, że aktorki i aktorzy, bez wyjątku,
znakomicie sprostali wymaganiom sytuacji, tworząc postaci z pogranicza jawy i
rzeczywistości. Powiedziałbym, że modelową postacią, co nie tylko wychodzi poza
realny, niezmienny kształt ludzkiego życia, ale po prostu w ogóle w jej wypadku
go nie ma – jest w oczach weselników Widząca zwana Czarną Pizdą (Anna Mierzwa).
Widząca całkowicie wyosabnia się z pośród weselników, budząc
w nich lęk, przyciągając uwagę swoją zdolnością do nieustającej metamorfozy,
tej dziwnej zresztą płynności naszej natury, co w jej wypadku jest tak jaskrawo
spotęgowana, że umyka racjonalnej wiedzy wszystkich, dlatego budzi ogromny
respekt, jest siłą rzeczy pojmowana jako postać na granicy czarownicy. Tym samym
żyje na specjalnych prawach w miejscowej społeczności, a w tym konkretnym
czasie u wszystkich prawie weselników. Piszę: prawie, bo trudno było się z tym
pogodzić miejscowej władzy. Znamy to już doskonale z naszej rzeczywistości,
władza nie lubi takiej absolutnej niezależności. Ale pan Ładuś, zwany też
Cesarzem (Mariusz Zaniewski), choć na początku sam tę władzę od razu
manifestuje, nie docenił jednak możliwości Widzącej, co wymyka się zakazom,
dzięki przemienności swej natury. Nie pomogło mu też wsparcie zdecydowanej
postawy żony, pani Dasi zwanej Cysarzową (Dorota Abbe), bo wiadomo, pamięta się
na przykład, za czyją to sprawą ze spiżarni weselnej znikły dwa pętla kiełbasy,
i na stołach się nie pojawiły. Inaczej mówiąc wesele to, rzeczywiście, wcale
nie tylko jeden czas, ale także jedno miejsce, wspólna przestrzeń ich życia,
gdzie jeden drugiego pilnuje nie zawsze do końca zdając sobie z tego sprawę.
Jest to opowieść o życiu, które na poziomie swej codzienności
nie umyka wiedzy weselników, i bardzo mocno pobudza ich emocje, rożne uczucia,
a dokonywane rozrachunki potęgują jedynie wzajemne pretensje, budzą zawiść,
potrzebę zemsty, choć także i zwykłe szaleństwo, aby oddać się życiu
ostatecznie i do końca, jeśli emocje nie znajdują innego ujścia dla swej potęgi.
I tak weselne otwarcie, staje się lustrem, wszystkiego co składa się na ich
życie, dodajmy, nie tylko wychodzi wtedy na jaw, ale kulminuje do potęgi ta
szczególność chwili. Jest w lustrze wesela po prostu całe życie każdego z
weselników i najróżniejsze konsekwencje, a więc konflikty są wtedy nieuchronne
i zderzenia bywają pełne bezwzględności aż po śmierć niektórych, bo to nagle
jakby jedyna okazja, kiedy ta bezwzględność znajduje wreszcie ujście, a u
innych mogła się spotkać z natychmiastową reakcją. Inaczej mówiąc, wesele – u
Dudy-Gracz – to czas totalnej konfrontacji na dobre i na złe, co prawie nikogo
nie oszczędza przed innymi. I tak już na początku krwawo się to zaczyna dla
delikatnej postury Pana Rycia zwanego Zjebem (Radosław Ellis), choć omijają te
rozrachunki pana młodego, Siutka zwanego Szczochem (Łukasz Chrzuszcz),
oszołomionego raczej wielką rolą, jaką w tym dniu jest obdarzony, i dlatego na
swój sposób był bezbronny, niekonfliktowy. Wzajemne porachunki, nawet fizyczne,
nie ograniczają się tu jednak do płci męskiej. Chociaż te z udziałem kobiety są
za to bardziej wyrafinowane i zupełnie nietypowe dla tego co się na tym weselu
działo, bo niszczące męskiego delikwenta w zupełnie inny, nietypowy sposób. I
tak Pani Dorcia, zwana Broszką (Julia Rybakowska), która, jakby w proteście
przeciwko męskiemu bezwzględnemu siłowaniu i brutalności ujawniającej się na
weselu, zaczęła nagle dynamicznie, wyzywająco wobec wszystkich tańczyć,
zawłaszczając zwycięsko uwagą znieruchomiałych z wrażenia weselników (i nas,
widzów, odważymy się dopowiedzieć), i całą weselną przestrzenią, eksponując z
wdziękiem swą urodę. Jej triumf był absolutnie pełny, bo na jej rozkaz mąż, Pan
Ciutek, zwany Pierdzimorda (Szymon Mysłakowski), na czworakach brnął po
podłodze do jej stóp, mimo że długo przedtem żądaniu się opierał. Atmosfera
wesela chwilami pełna oczyszczającej przewrotności wobec ułomnej ludzkiej
natury, co w tak bardzo różny sposób na tym weselu się objawia, kazała mu uznać
żądanie żony, chyba już nie tyle za spowodowane z jego winy, lecz może i za to
wszystko złe, co na tym weselu za sprawą mężczyzn się działo, za kolejne
wybuchające awantury, siłowanie i ostateczną zgubę niektórych.
W rozbełtaną szaleństwami weselną rzeczywistość, co rusz
włącza się ktoś ze swoją racją, czy własnym widzeniem tej czy inne sprawy,
zwolna rozprzęgając coraz bardziej cienką warstwę – często nieuświadamianych
sobie zupełnie – ludzkich wiązań; więc jednocześnie prowadząc do
bezpośredniego, otwartego zwarcia, i odruchów przynoszących w efekcie kolejny
konflikt, a w konsekwencji coraz większe ofiary. Budzą się jednak wśród
weselników tu i ówdzie obronne odruchy. I tak Pani Gusia, zwana Świętą (Maria
Rybarczyk) jest zatroskana o wymiar duchowy uroczystości weselnej, co mogłoby
szaleństwu granice narzucić. Z kolei Pani Lidzia, zwana Ryjem (Małgorzata
Łodej-Stachowiak), która czuje się przede wszystkim gospodynią wesela,
przywołuje rożne walory uczty weselnej, i, by uspokoić sytuację, wygłasza
znakomity, długi monolog o rosole, do którego chciałoby się naprawdę od razu
zasiąść (Cha! Bez względu nawet na to, że wesele trwa i trzeba je obserwować).
W tym rozgwarze i dzianiu się wielu spraw, ciągle wędruje,
prawie zawsze samotna, zwracająca uwagę swym dziwnym osamotnieniem – Pani Jusia,
zwana Ścierwą (Edyta Łukaszewska). Z reguły jest trochę obok, wręcz czuje się
poza weselem, bo jest nieomal zawsze jakby poza swoim prawem do zagubionego w
sobie uczucia, pamiętanego jednak o tyle, że nie stało się namacalną prawdą jej
życia. Mówi sobie, że za późno do niej miłość przyszła. I, rzeczywiście,
zdążyła przedtem wykopać dzielącą ją od przyszłej miłości przepaść, bo miała
już męża i wielu, wielu innych. I jak mówi sobie: on, czyli Pan Dziobek, zwany
Siłą (Michał Kocurek), po prostu za późno się urodził. Inni ugruntowują w niej
przekonanie, że miłość już się jej nie należy, nazywając ją po prostu Ścierwą.
Ale kiedy czas ją tak zdecydowanie oddalał od realnie możliwej i dotykalnej
prawdy swego uczucia, pamięć nie pozwalała jednak zapomnieć i broniła tego
uczucia w niej, przynajmniej na tyle, by mogła z jego powodu cierpieć, i czuć
się, tym bardziej nieodwołalnie, samą dla siebie taką, jaką czyniła siebie
swoim życiem. To taka pośród weselników wyosobniona, obca, zawędrowała w
poczuciu całkowitego opuszczenia na podest wsunięty głęboko między widzów, choć
niczego tu na miarę swego przeżywania nie była w stanie znaleźć. W jej oczach –
z tak bardzo bliska – było widać, że już żadnej bliższej relacji nie jest
zdolna nawiązać. A pełnia absolutnego dystansu, ta pustka jej nieoczekiwania,
nie pozwalała niczego do siebie dopuścić, nawet chwilowego złudzenia. Chyba
dlatego tak głęboko między nas weszła nienaruszona, żeby tej obcości z bliska
doznać niejako do dna, i uzyskać ostateczne tego potwierdzenie. Takie były jej
oczy z bliska – obce wszystkiemu na czym wzrok zatrzymała. A człowiek, który
był blisko niej na chwilę, mógł tylko w sobie cofać się przed nią, bo co można
wtedy więcej, jak odpowiedzieć swoim rozumieniem, i o tyle tylko
współtowarzyszyć jej przeżywaniu.
Chociaż, oczywiście, chciałoby się czegoś więcej,
przychodzimy do teatru, na pewno między innymi po to, żeby poznawać, ale i
poczuć się po ludzku, jeśli teatr postawił nas wobec takiej próby jak w tym
przedstawieniu. A może się mylę, może Jusia liczyła jednak na coś więcej od
nas, a więc i ode mnie – co by ją przywracało do ludzkiej rzeczywistości, z
której czuła się losami swego życia wypchnięta? Kreowanie przez Aktorkę tych
chwil głębokiej psychicznej izolacji, kiedy była tak blisko, wśród widzów,
zdawało się, że wymaga i od nas czegoś więcej, przynajmniej od tych, którzy
byli fizycznie najbliżej na odległość wyciągniętej ręki. Ale ja poczułem się
wtedy właściwie pusty, bo co można zrobić będąc fizycznie blisko kogoś, kto
czuje się w istocie ode mnie tak bezdennie daleko. Znakomita wręcz kreacja
Aktorki w tej sytuacji na podeście wymuszała, by udzielić sobie obronnej
odpowiedzi. Więc chyba zwyczajnie zrozumieć jej sytuację, czyli oddać jej coś
ze siebie, i móc się tym poniekąd już po trosze od niej separować, zachowując jednak
dzięki temu przyzwoite wyobrażenie o sobie.
W istocie są to sytuacje właściwie nie do ogarnięcia, w
istocie to chwile głęboko przeorującego nas niepokoju, którego znaczenia się
nie zna w pełni, bo to nurtuje długo i nie odstępuje. A sekwencja spotkania z
Jusią, nazywaną Ścierwą, taką się stała. (Pamiętam, „Kurkę wodną” Witkacego w
realizacji Kantora w Krzysztoforach jeszcze kilka lat przed jego „Umarłą
klasą”. Jakże było inaczej, kiedy aktor siadał nawet przy stoliku widza. Była
to wtedy jeszcze przede wszystkim gra z konwencją, i wystawianie naszego
poczucia rzeczywistości na próbę, że może by tak różnie. I tyle jeszcze nieodkryte.
Tyle ciągle jest naszego i obcego w nas, tyle co w naszym byciu jeszcze niedoświadczane.
A tu, dzisiaj, po prostu, jakby nie było już ruchu w żadną stronę. Tylko
stawiać siebie pod swoim własnym murem. Czy za dużo już o człowieku w teatrze
się wie, aby konsekwencjom tej wiedzy można się wymknąć? W każdym razie miałem
wrażenie, że w trudny w tej chwili do sprecyzowania sposób, zostałem pokonany.
Śledziłem wzrokiem jeszcze potem Panią Jusię, jak zeszła z
pomostu i dalej wędrowała, momentami widoczna wśród weselników, lecz nadal
ciągle samotna. Chociaż raz po raz spotykała jeszcze Pana Dziobka (Michał
Kocurek), ale, ani on ani ona, nie mieli siły, żeby przekroczyć granicę między
sobą, w jakikolwiek dostępny im sposób. Tyle że w jednym wypadku widziałem, jak
Jusia wyciągnęła jeszcze w jego kierunku rękę, żeby dotknąć, choć nie dotknęła,
tego byłem pewny, mimo dużej odległości i migotania ich obojga postaci wśród
weselników, wśród których ciągle wrzało. On nie zrobił żadnego ruchu, pewno,
żeby ani źle, ani też za dobrze, nie pomyślała. I pozostała sama, już w zgodzie
z tym jak Panią Jusię nazywano – Ścierwa. I żadna chwila, żaden gest weselników
ku niej skierowany się nie pojawił.
Rzeczywistość wesela, jak to w życiu, musiała przekroczyć w
końcu swoje apogeum i niejako swoimi własnymi rękami, czyli weselników,
rozprawiać się ze sobą, nawet do ostateczności, czyli śmierć przynieść, chociaż
po to jest, aby najpierw życie sobą w konsekwencji przynosić. Tajemnica tej
bezwzględnej i okrutnej prawdy w weselu we wsi Kamyk się ujawniła, że życie
najpierw na świat życie wydaje, a potem je samo zabija. Pan Idzik, zwany Kuśką (Ildefons
Stachowiak) czuje się zobowiązany, aby o tym długo sądowi opowiadać z intencją
obrony jednak, bo i sam trochę wszystkiemu czuł się winny, i my przecież, co
nie co z tego co się działo, widzieliśmy. Więc bardzo było to przez Pana Idzika
chytrze, z prawdziwą maestrią aktorską opowiadane, aby koniecznie pomniejszyć wymiar
tragiczny i okrutny tego, co się stało. Tak jak by było w tym dużo więcej
przypadku, zbiegu okoliczności, sytuacji nie w pełni od człowieka świadomie
zależnych, a więc i emocji, co wymykały się z pod kontroli, i tyle! Taki więc
trochę z niego, i we własnej sprawie, też adwokat. A w ogóle po prostu była to
mowa obrońcy. Kapitalnie poprowadzona przez Aktora rola, ukazująca nam, jak
człowiek przemyślnie, chytrze rozbraja niebezpieczeństwo winy, co wisi nam nad
głowami.
Ale czy to życie, przyglądanie się jemu i określanie go na
nasza miarę i wedle naszych potrzeb i umiejętności – czego Pan Idzik jest tu
przykładem – wystarcza? Dla twórczyni tego przedstawienia, Agaty Dudy-Gracz, to
dzianie się wesela, uchwytnej w nim rzeczywistości ludzkiego życia – to nie wszystko.
Tak życie pełnią swego bytu jeszcze się nie spełnia. W jej realizacji dlatego
dzianie się ludzkiego świata jest poszerzone, o perspektywę, jaka umyka
weselnikom. Duda-Gracz ujawnia ją w obrazie scenicznym głównie dzięki
scenografii i to uczestniczącej, powiedziałbym bardzo dynamicznie i wręcz
poetycko w przedstawieniu.
Reżyserka dzieli ten podstawowy plan weselnego ludzkiego
życia na kilka sekwencji a w interwałach między nimi otwiera się nagle pełnia
scenicznej przestrzeni. Na krótko ta ogromna przestrzeń ukazuje się nam jak
odsłonięte płuca tego świata. I widzimy, jak rzeczywistość w tych interwałach
po prostu nimi oddycha, dzięki nim żyje. Tak, pomyślałem, oto życie żyje sobą,
a nasze jest tylko dostępną nam, świadomą jego cząstką. Widzimy, jak przejrzyste
przesłony z muślinu niczym skrzydła tych płuc, odwijają się wysoko w
przestrzeni sceny i opadają majestatycznie, a towarzyszący delikatny muzyczny
ton przenosi ten ruch dalej, poza granice widzialnej przez nas rzeczywistości.
To tak jakby nasza twarda, okrutna rzeczywistość ludzka, ograniczona, czy może
przedwcześnie skarlała, dzięki tym oddechom pozostaje ciągle żywą tajemnicą
trwającą poza naszymi wszelkimi najbardziej różnymi i skrajnymi usiłowaniami.
Teatr Nowy w Poznaniu
Agata Duda-Gracz „Będzie Pani zadowolona, czyli rzecz o
ostatnim weselu we wsi Kamyk”
reżyseria, scenografia, kostiumy: Agata Duda-Gracz;
muzyka: Jakub Ostaszewski;
ruch sceniczny: Tomasz Wesołowski;
reżyseria świateł: Katarzyna Łuszczyk.
asystenci reżysera: Dagmara Olewińska, Natasza Sołtanowicz,
Sylwia Gola, Maciej Hanusek
asystenci scenografa: Aleksanda Kołodziejska (Uniwersytet
Artystyczny w Poznaniu), Alicja Trzcińska (Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu)
Inspicjent: Hanna Kujawiak
Prowadzenie świateł: Damian Perucki
Realizacja dźwięku: Sławomir Kowalczyk
Premiera: 25 marca 2017r.
Andrzej Górny