Wyrażenie z tytułu praktycznie jest
w tej chwili oksymoronem. Nie
ma bowiem takiego koncertu rockowego, bluesowego ani folkowego (nie wiem jak to
jest z innymi gatunkami muzycznymi, ale podejrzewam, że podobnie), który nie
zacząłby się później. I co z tego?





















                Właśnie – i co z tego? Wydaje się przecież, że
wszystkim to odpowiada – i muzycy są zadowoleni z poślizgów czasowych swoich
koncertów i publiczność jest radosna jak skowronek na wiosnę, więc czego ja chcę?
 Co się czepiam? Dodam, że jak rzep
psiego ogona… Mnie tak zwyczajnie i po prostu to się nie podoba. Zainspirowana więc
koncertem „Voo Voo” na Maltańskiej Scenie Muzycznej, który w ostatnią niedzielę
rozpoczął się jakąś godzinę później, postanowiłam coś napisać. Wiem jednak, że
jestem w znacznej mniejszości i długo podchodziłam do tego pisania z pewną taką
nieśmiałością. Ale wczoraj 
rozmawiałam z koleżanką – młodą panią dr – która również była na
koncercie, i która mówiła o swoim niezadowoleniu związanym z jego opóźnieniem. Może
więc ta mniejszość, w której sobie jestem nie jest aż taka mała? Najpierw wszakże
podzielimy artykuł na dwie wielkie części:
               
Co na to publiczność?
Otóż, publika żyje tak jakby nic im się nie działo, jakby nie mieli żadnych
innych rzeczy do zrobienia, żadnych odrębnych powinności ani żadnych
alternatywnych obowiązków do wykonania, a ich życie składało się li tylko i
wyłącznie z chodzenia na koncerty. Nie interesuje ich to, że takie spóźnianie
się jest po prostu zachowaniem niekulturalnym i w pewnym sensie cierpi na tym uszanowanie
tej publiki, ale o tym to za chwilę, w części dotyczącej muzyków. Publiczność –
na niej bowiem się tu skupiamy – traktuje też te opóźnienia koncertów jak
zwykłą codzienną cząstką rzeczywistości, można by nawet rzec: normę. Jeśli
jakaś osoba idzie na koncert swojego idola, to temu idolowi już na wejściu wszystko
wolno i z góry wszystko zostaje mu wybaczone. Tym bardziej, jeśli ta osoba zapłaciła
za koncert dużo, choć to jeszcze rozumiem – nikt nie chce, żeby zainwestowane
pieniądze zostały wylane w błoto i wtedy czeka się cierpliwie. Ale w przypadku
koncertów z wstępem wolnym, to już jest Sajgon. Minimum dobrego wychowania i posiadania
jakiejś tam – nawet symbolicznej – kultury w przypadku opóźniania koncertu jest
przeproszenie słuchaczy, a tego raczej brak.
               
Dodać tu należy, że nawet koncerty klasyczne (wyższa kultura) mają opóźnienia.
Najczęściej jednak jest to parę minut, bo przypuszczalnie – taką przynajmniej ja
mam nadzieję – muzycy czekają tu chyba na spóźnialskich i również po to, żeby
później w trakcie koncertu ci niepunktualni maruderzy nie robili hałasu i nie
zakłócali właściwego odbioru koncertu. I wykonania, bo harmider i szmer są
kłopotliwe dla każdego. Mam tu – odnośnie publiczności – takie marzenie, trochę
nierealne: może gdyby tak na opóźniającym się koncercie publiczność po pół
godzinie – no, może po 45 minutach – biernego oczekiwania na upragnione dźwięki,
cała się „zwinęła” i sobie poszła, zostawiając zespół sam ze sobą. Może to
nauczyłoby ich wreszcie patrzeć na zegarek przy rozpoczynaniu koncertu?
               
I tak płynnie przechodzimy do części drugiej artykułu, w której mowa będzie
właśnie o muzykach i wykonawcach.
Co na to
muzycy i wykonawcy?
Cóż, oni po pierwsze tak zwyczajnie (że się tak powtórzę, choć teraz w
przeciwnym kierunku) nie mają szacunku dla swoich słuchaczy. Zapytam więc: po
co oni piszą tę swoją muzykę i teksty albo idą na łatwiznę i grają covery? Dla
siebie? Zależy im przecież –ponoć – żeby odpowiadać gustom muzycznym odbiorców.
Osoby nierzetelne i nieszczere nie mogą raczej podobać się tak naprawdę. Tymczasem
odbiorcy (mamy więc powrót do pierwszej części artykułu) nie powinni łykać tego
jak się ich traktuje bezrefleksyjnie i być stale tymi radosnymi skowronkami z
początku artykułu, tylko oczekiwać od wokalistów, a także od muzyków śpiewających
i grających dla nich jakiejś takiej prawdomówności – koncert ma się zacząć o
godz. X i zaczyna się o godz. X, oczywiście najwyżej z 15 minutowym opóźnieniem
(akademicki kwadrans dla maruderów, który wykorzystać mogą także spóźnialscy
muzycy – znam takiego jednego perkusistę z 5-osobowego zespołu, który w godzinę
rozpoczęcia koncertu wyrusza dopiero samochodem z miejscowości położonej 60 km
od miejsca koncertu, mając przy tym w aucie innego członka zespołu – antynomia nie
do rozwiązania).
Teraz będzie kolejna sytuacja z cyklu ‘z życie wzięte’ – byłam kiedyś na
koncercie bezpłatnym, na którym pół godziny po terminie, a może nawet jeszcze
później, muzycy zamruczeli dwa fragmenty utworów (trudno nazwać to co zrobili
zaśpiewaniem czy zagraniem, bo nawet na próbie przy niepełnym instrumentarium
chyba lepiej im wychodzi), po czym bez słowa wyjaśnienia tyczącego się
opóźnień, usiedli spokojnie przy piwku z organizatorem koncertu i zaczęli
przypalać papierosy. Co myśli wtedy publiczność? Zwłaszcza ta jej niepaląca
część. Ja się spakowałam i pojechałam do domu.
Inna sytuacja – na koncercie płatnym, ale nie jakieś zatrważające
pieniądze, który odbywał się w dość popularnym klubie w Poznaniu, którego nazwę
jednak przemilczę, muzycy o czasie dotarli na scenę – chwała im za to – ale bez
słowa z niej zeszli i ruszyli z klubowym managerem na wielkie jadło do dobrej
restauracji.
Wiem, że może moje podejście jest trochę nie na czasie, ale ja już tak mam.
Ostatecznie jednak rzeczywistość mamy taką, że słowa ‘koncert’ i ‘punktualność’
nigdy chyba za sobą się nie połączą. I naprawdę nie wiem co zrobić, żeby było w
tym naszym światku muzycznym normalnie, czyli terminowo.
Natalia Mikołajska