RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Ponad godzinna podróż w daleką przeszłość. Muzyczna wyprawa do korzeni swojego jestestwa. Muzycznie i tekstowo nienaganna. I choć często nadużywamy tych słów, tu trzeba ich jednak użyć. To piękna i fascynująca płyta. Zafundował nam to Andrew Latimer, lider grupy Camel.
Był rok 1996. Od wydania poprzedniego studyjnego krążka tego zespołu minęło pięć długich lat. I chyba mało kto liczył, że grupa nagra jeszcze tak fantastyczny materiał. Wielu z krytyków wieszczyło już nawet definitywny koniec zespołu. A tu proszę, niespodzianka. Genialny concept album. Nadużywam tych przymiotników komplementujących ten krążek, ale zasługuje on na to. Aby zrozumieć tę płytę należy na początek zgłębić tekst, który znalazł się na okładce.
„Przylądek Cóbh jest pięknym, głębokim portem w County Cork w Irlandii. Był on ostatnim skrawkiem Irlandii dla setek z tysięcy złamanych rodzin, które odpływały od jej brzegów ku nieznanemu przeznaczeniu. Nazywano go Przylądkiem Łez”. Tyle wolnego tłumaczenia tekstu z okładki tej płyty. Tak, „Przylądek Łez”, miejsce z którego wielu synów i córek narodu irlandzkiego w wyniku „Wielkiego Głodu” ruszało do „Nowego Świata” w nadziei znalezienia szczęścia. Jakże my Polacy powinniśmy zrozumieć tę sytuację. Ta historia o trudnych losach irlandzkich emigrantów wpisana jest także w życiorys Andrew Latimer’a. Mający irlandzkie korzenie artysta, który to właśnie co pożegnał na zawsze swojego ojca, zdecydował się przelać swoje emocje za pomocą nut na kolejny album.
Po pierwszym przesłuchaniu tej płyty nasuwają się dwa szybkie wnioski. To płyta smutna. To wniosek pierwszy. A ten drugi? To krążek ze wszech miar irlandzki. Wniosek pierwszy nie jest żadnym zarzutem. Ten drugi również. Nie może być bowiem inaczej, Latimer opowiada muzycznie i słownie smutne historie swych rodaków marzących i szukających swego przeznaczenia za Wielką Wodą. Mnóstwo tu folkowych elementów i pięknie brzmiącego fletu. Gitara Latimera idealnie współgra ze spokojnymi i jakże dostojnymi irlandzkimi dźwiękami.
Gdy w kwietniu 1997 roku na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej dane nam było pierwszy raz zobaczyć i usłyszeć Latimer’a i jego kolegów z zespołu Camel na żywo , muzyka z tego właśnie albumu wiodła prym na tym koncercie. Ten album w mojej ocenie, to jeden z najlepszych albumów w dorobku grupy Camel. To znakomita muzyczna opowieść o losie szarego człowieka.
Muzycznie płyta rozczula słuchacza od pierwszej nuty. Rozpoczynająca album subtelna i ledwie niespełna minutowa wokaliza do słów celtyckiej pieśni „Irish Air” w wykonaniu Mae McKenna, przechodzi w przepiękną gitarową repryzę tego motywu. To zacne otwarcie tego krążka. Ten muzyczny motyw delikatnie przenosi nas do tytułowego utworu, czyli „Harbour of Tears”. Tu tak naprawdę zaczyna się słowno-muzyczna opowieść o losie Irlandczyków szukających swego miejsca na Ziemi. Wzrusza króciuteńki instrumentalny „Cobh”, a zaraz za nim „Send Home the Slates” ze znakomitą solówką Latimer’a i wokalem Davida Paton’a. Ale to jeszcze nie koniec gitarowych „popisów” Andy’ego. „Under the Moon” to ledwie minuta i kilka sekund muzyki. Ale ile w tym fragmencie jest zawartych uczuć! Kolejny utwór to „Watching The Bobbins”, jedyny ciut ostrzejszy na tym krążku, ale niezmiennie prowadzony przez gitarę Latimer’a. To kolejna historia opowiedziana muzyką tym razem o kobiecie, która chciałaby odpłynąć w nieznane, ale wie, że nigdy nie będzie ją na to stać. Tuż potem mamy znów ledwie minutowy przerywnik. „Generations”, tak nazywa się ta miniatura, przechodzi w chyba najpiękniejszy motyw, czyli „Eyes Of Ireland”. To opowieść o tęsknocie za porzuconą ojczyzną a także potrzebie pamiętania o tym „skąd nasz ród”. Czyli o szacunku do swojej Ojczyzny, kultury i tradycji. Chwilę potem uraczą nas dźwięki „Running From Paradise”, gdzie uderza symfoniczny rozmach plus sola na flet oraz partie fortepianu. W „End of the Day” znów podziwiamy popisy Andy’ego na flet i gitarę. „Coming Of Age” to zmiana rytmu. Ten siedmiominutowy utwór zaczyna się bardzo dynamicznie z silnie zaakcentowaną partią gitary Latimer’a. I ta dynamika towarzyszy nam do końca tego utworu. Płytę zamyka „The Hour Candle”. To kompozycja bardzo długa, bo aż 23-minutowa. I też niezwykła zarazem. Jej pierwsza część to długie solo gitarowe. Po chwili przerwy jeszcze raz raczymy się motywem „Irish Air” w wykonaniu Mae McKenna. Tym razem to wersja śpiewana a’capella. A potem … No właśnie. Ostatnie 15 minut tego nagrania to szum fal. Może to to właśnie fale obijające się gdzieś o brzeg portu w Cobh? A może chodzi tylko o to abyśmy choć przez chwilę mogli poczuć się jak ten zwykły obywatel Irlandii siedzący gdzieś w porcie i czekający na statek, który zawiezie go do tego lepszego ze światów? Może… A może tylko po to by uświadomić nam, że przecież tak naprawdę każdy z nas miał, ma lub będzie miał swój „Przylądek Łez”.
„Harbour Of Tears” to niesamowita podróż w świat dźwięków, ale też i w historię. Nieodległą przecież. Znakomite połączenie rocka progresywnego z muzyką irlandzką plus mądre teksty. Muzyka Andy Latimer’a zachwyca po latach, a teksty wciąż budzą nostalgię i zastanowienie.
Jacek Liersch