RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ
SZAFY
Ta płyta to jeden z elementów kanonu rocka progresywnego. To kamień
milowy tego gatunku muzycznego. Nie znając tej płyty jesteśmy na pewno ubożsi.
Gdy została wydana miałem raptem czternaście lat i bardziej interesował mnie
muzyczny dorobek The Beatles niż ich pierwsza płyta. Był marzec roku 1974. Na
półkach sklepów muzycznych Europy pojawił się pierwszy studyjny album nowej
grupy „Refugee”, noszący mało odkrywczy tytuł „Refugee”.
Album pierwszy i jak pokazała
historia zarazem ostatni. To wyjątkowe wydawnictwo wydała firma „Charisma”,
która miała w swym dorobku albumy wielu znakomitych wykonawców z kręgu rocka
progresywnego.
Album „Refugee” zawiera muzykę nie
najłatwiejszą. Ba, powiem wręcz, że jest to muzyka trudna w odbiorze. Ale gdy
już się do niej przekonamy, to trudno będzie się nam bez niej obyć. Ten album
to wspólne przedsięwzięcie Lee Jackson’a i Brian’a Davison’a oraz Patrick’a
Moraz’a. Dwaj pierwsi to byli muzycy grupy The Nice. Moraz był wtedy wielce
obiecującym muzykiem, obsługującym wszelakie instrumenty klawiszowe. Jackson i
Davison po opuszczeniu The Nice próbowali znaleźć swoje miejsce w rockowym
panteonie. Ich wszystkie działania w okresie po odejściu z grupy The Nice były
jednak dość mało szczęśliwe. Stworzenie grupy Refugee wydawało się być tym
właściwym ruchem do powrotu na szczyty popularności.
Album „Refugee” to przede wszystkim
dwie suity: „Grand Canyon Suite” i „Credo”. Takiej muzyki dziś już nigdzie nie
usłyszymy. To muzyka, którą praktycznie trudno opisać, aby nie wpaść w banał.
Wysłuchanie tego ponad
pięćdziesięciominutowego albumu wymaga skupienia. To nie jest na pewno muzyka
do słuchania przy niedzielnym obiedzie. Mnogość brzmień, zmiana nastrojów,
oryginalne rozwiązania harmoniczne zawdzięczamy talentowi trójki wykonawców.
Trzeba to docenić tym bardziej, że mamy rok 1974 i jakość wykonywanej muzyki
zależna była przede wszystkim od umiejętności i talentu muzyków.
Obiektywnie trzeba stwierdzić, że
prym na „Refugee” wiedzie Patrick Moraz. Siła jego klawiszy, czy jest to
fortepian, organy Hammonda, moog czy nawet melotron daje się odczuć w każdym
fragmencie tego krążka. Jego gra na tych instrumentach jest jakby zgrabnym
spoiwem poszczególnych części tych dwóch suit, powodując łagodne przejście z
jednego fragmentu do drugiego. Oczywiście wielką rolę w tych nagraniach odgrywa
też gitara i wokal Jackson’a i wyborne walenie w bębny Davison’a.
Te dwie suity zajmujące 35 minut to
jakby trzon tego wydawnictwa. Uzupełnieniem są rozpoczynający całość
instrumentalny „Papillion” z szaloną improwizacją Moraz’a oraz „Someday”, dla
mnie symfoniczno-progresywna perełka na tej płycie. Także strona „B” zaczyna
się od jednego krótszego utworu zatytułowanego „Ritt Mickley”. Potem już tylko
ucztujemy przy suicie „Credo”.
Po wydaniu tego albumu wielu
słuchaczy wpadło w zachwyt i z niecierpliwością czekało na kolejne płyty tego
tria. Nie doczekali się. Patrick Moraz skusił się na ofertę grupy Yes, którą to
właśnie opuszczał Rick Wakeman. W ten oto dość banalny sposób krótka, okraszona
zaledwie jedną płytą studyjną kariera grupy Refugee dobiegła końca. Panowie
muzycy pozostawili po sobie ten album będący świadectwem progresywnego grania
na początku lat siedemdziesiątych poprzedniego wieku. To rzecz absolutnie
ponadczasowa, mimo upływu tylu lat nadal lśni na muzycznym firmamencie i jest
bezsprzecznie jedną z najznakomitszych płyt rocka progresywnego.
Jacek Liersch