W osiemdziesiątym życia roku,
ciężko przez losy doświadczony,
chciałem mieć wreszcie święty spokój,
ale na inny wpadłem pomysł.
Pięćset pięćdziesiąt lat minęło
od chwil, co niezbyt były święte,
gdy Franek Wilon tworzył dzieło,
nazwane „WIELKIM TESTAMENTEM”.
Urodził się mój Mistrz, Franciszek,
przede mną – przed lat pół tysiącem,
więc – tak jak On – choć ledwo dyszę,
pragnę z motyką pójść na Słońce
Mimo, że zbliża się mój koniec
i wnet pogrzebią mnie na amen,
biorę długopis w drżące dłonie
i mały piszę Wam testament.
Powszechną światu dał Wystawę
Prezydent Grodu, słynny Cyryl,
kiedy zjawiłem się niebawem,
dzierżąc w swych rękach miecz satyry.
Tworzenie satyr to chleb ciężki!
– niejeden o tym się przekonał –
lecz dał mi przykład Boy-Żeleński,
który sam przekład wziął z Wilona.
Los mi doświadczeń nie oszczędził;
porażał strach przed rozstrzelaniem,
poznałem gorycz i smak nędzy,
tułaczkę, obóz, śmierci taniec.
Ceniłem ludzką solidarność,
gdy w życiu marnie mi się wiodło,
lecz popadałem w rozpacz czarną,
gdy mnie dopadła ludzka podłość.
Przeżyłem wojnę, dwa powstania,
straciłem ojca jako dziecko,
ale wróciłem do Poznania,
który w niewolę wpadł sowiecką.
Choć został za mną wojny pożar,
długo nie było Niepodległej,
więc razem z Wiarą od Ceglorza
Po chleb i wolność w Czerwcu szedłem.
Kiedy zwyciężył lud, nazajutrz
ster władzy brali ludzie znaczni,
lecz chciał też władać w naszym kraju
niejeden drań i nieudacznik.
Dopóki trwała dóbr wyprzedaż,
kraj był szczęśliwy i bogaty,
lecz gdy z kryzysem przyszła bieda,
to trudno dziś nie pisać satyr.
Ludowi całkiem już wmówiono,
że może z wszystkich praw korzystać,
bo kraj nasz wyspą jest zieloną
z długiem miliardów ponad trzysta.
Sukces ten odniósł władzy geniusz,
który nam cuda stworzyć chęć miał,
ale niestety o rządzeniu
brak zielonego mu pojęcia.
Choć miał być w kraju kapitalizm,
jest tylko chaos i bałagan,
bo biurokraci pozostali
i wciąż rozrasta się ta plaga.
W Sejmie rej wodzi entomolog,
co nie dał rady rojom meszek;
władcy szmal biorą i swawolą,
wodząc za nosy ludzką rzeszę.
Jaka w tym wszystkim rola moja?!
Satyryk śmiał się albo płakał,
bo chociaż często sam nie dojadł,
to mu dojadły rządy zakał.
Poznań wziął serce moje całe,
gdy szedłem rządom złym na przekór;
kraj rozśpiewałem i wydałem
ksiąg pięć milionów przez pół wieku.
Za to, żem swoje długie życie
poświęcił memu Poznaniowi,
miejscowej władzy przedstawiciel
uczcić mnie godnie postanowił.
Bał się, że środki finansowe
na druk mych książek wnet zniweczę,
czek – zbyt obciąży moją głowę…
w końcu gipsową dał mi pieczęć!
Pieniądze, zdarte z podatnika,
administracji lepiej służą…
wsparcia artystów się unika,
żeby nagrody mógł wziąć urząd.
Kiedy roztrwania się miliony,
na twórców szkoda paru groszy,
bo ich oślepia blask mamony
i w sztuce pragną się panoszyć.
W mych czasach biur mistrz jest
burmistrzem,
którego sławią biurokraci,
a on intencje ma najczystsze,
kiedy im hojnie za to płaci.
On twórczość zlecił gryzipiórom,
więc na piedestał wszedł urzędnik;
a tam, gdzie bzdur mistrz gra
kulturą,
prawdziwi twórcy są już zbędni.
Poznań – stolicą kulturalną
zamierzał zostać w Europie,
lecz – gdy urzędas głupstwa palnął,
nasz Gród najniższy dostał stopień.
Gdy kwadratowa tępa głowa
artystów naszych ma w pogardzie,
Sting w świecie Poznań propagował,
by nas ośmieszyć jeszcze bardziej.
Za dość przeciętne Stinga tony
zapłacił urząd i widzowie;
kto zgarnął wszystkie te miliony,
nikt chyba nigdy się nie dowie.
Wielcy mistrzowie polskich estrad
niewiele znaczą dla biur mistrza,
bo on najbardziej wtedy jest rad,
gdy twórcom gaży nie uiszcza.
Biur mistrz z bzdur mistrzem Gród jak
krety
ryją za środki i dotacje;
ogłupić chce nas jakiś kretyn,
byś się w Poznaniu czuł jak pacjent.
Chyba niedobrze ma ktoś z głową,
by wciąż naprawiać, co spieprzono;
z Poznania robić Wariatkowo
i wciąż drogowców plamić honor!
Bzdur-mistrze pragną, żeby Poznań
mógł mieć najdroższy stadion świata,
bo wtedy człek ma więcej doznań,
niż w polskim piekle główny szatan.
Powstał gmach piękny jak skarbonka,
do której złote ziarno wsiano,
żeby co kwartał – jak na łąkach –
ktoś szczerozłote grabił siano.
Rozmyśla cwaniak z urzędasem
jakby zarobić pieniądz duży
i jak tu zrobić skok na kasę
tak, żeby nikt się nie oburzył;
Jak wybudować dom wspaniały,
przy nim cudowny mieć samochód –
marzą fujary i cymbały,
co nie wymyślą nigdy prochu!
Marzą o wszystkich skarbach Ziemi
mali cwaniacy i zbrodniarze,
żeby obłowić się po zenit
i wdrapać się na szczyty marzeń!
Marzą głuptasy i eksperci,
żeby w bogactwie się zagrzebać,
tkwić w nim za życia i po śmierci
i – śpiąc na złocie – pójść do nieba!
Lech Konopiński
2011