Nazajutrz po swoich 98. urodzinach odszedł Bernard Ładysz – jeden z największych wilniuków XX w. i najsłynniejszych polskich śpiewaków operowych. Tydzień wcześniej, przygotowując się do tych urodzin, razem z twórcami audycji „Salonik Kresowy” w Radiu Gdańsk, gościliśmy u państwa Ładyszów w sposób typowy dla tego roku, czyli zdalnie: urodzinową niespodzianką dla artysty było bezpośrednie łączenie z Wilnem, dzięki któremu mógł raz jeszcze przenieść się w ukochane strony i zobaczyć rodzinny dom na Zarzeczu. Było to, jak się okazało, jego ostatnie spotkanie z Wilnem…

Fot. culture.pl/Darek Redos

Bernard Ładysz pozostanie w sercach nie tylko miłośników opery, chociaż tu wspiął się na światowe wyżyny. Był jedynym Polakiem, który śpiewał z Marią Callas. Przez wielu był porównywany ze słynnym włoskim tenorem Luciano Pavarottim, który także był „naturszczykiem” – wokalistą, który nie przeszedł wieloletniej edukacji muzycznej, ustawiającej głos, tylko po prostu dysponował wrodzonym darem od Boga. A jego przygoda ze śpiewaniem rozpoczęła się właśnie w Wilnie, w skromnym mieszkanku na Zarzeczu, przy ul. Połockiej 1, gdzie okna niewiele wystawały ponad ziemię, ale właśnie z tych okien często słychać było śpiew jego ojca, Adama Ładysza. Był zwykłym szewcem, „kamasznikiem”, jak wspomina syn, czyli cholewkarzem, ale śpiew w domu Ładyszów był zawsze i przy każdej okazji.

Bernard Ładysz urodził 24 lipca 1922 roku w Wilnie, które parę miesięcy wcześniej decyzją Sejmu Wileńskiego razem z całą Litwą Środkową zostało włączone w skład II Rzeczypospolitej. Miał dwóch starszych braci i lubiących śpiewać rodziców – Adam i Ludwika na różnych imprezach często byli proszeni o śpiew. W wywiadzie z Alicją Dołowską Bernard tak wspomina wileńskie lata: „Zarówno ojciec, jak i matka mieli nadzwyczaj piękne głosy. Matka – sopran. Ojciec śpiewał tenorem. Jeden ze starszych braci grał na pianinie, drugi na skrzypcach. Byliśmy bardzo biedną rodziną. Oni nie mieli czasu ani warunków, by szkolić głosy. Wspólnie z matką, ojcem, braćmi, wujem i ciotkami występowaliśmy w chórze «Hasło», prowadzonym przez prof. Jana Żebrowskiego w wileńskim kościele Ojców Bernardynów. Brat śpiewał basem, wuj natomiast śpiewał w chórze basem partie solowe. W 1935 r. nasz chór zdobył na konkursie w Warszawie pierwsze miejsce ex aequo ze stołecznym chórem «Harfa». Musieliśmy być naprawdę dobrzy, skoro «Hasło» postawiono na równi z «Harfą», – najlepszym chórem w Europie. W Wilnie istniał wtedy jeszcze drugi świetny chór – «Echo». Chór Żebrowskiego skupiał środowisko rzemieślnicze: krawców, szewców, piekarzy. «Echo» nazywaliśmy chórem pańskim, bo w nim śpiewali dyrektorowie, szeroko pojęta inteligencja. Ale to nasz był lepszy….

Właśnie w wileńskim chórze „Hasło” Bernard kształcił swój głos. Najpierw śpiewał sopranem, po mutacji z wiekiem doszedł do basu. Pierwszy raz zaśpiewał solo podczas występu z chórem w wileńskiej rozgłośni Polskiego Radia. Tak wspominał to po latach w wywiadzie z Tomaszem Gawińskim: „To był mój debiut medialny – stwierdza z uśmiechem. – Ale na nutach się nie znałem. To były dla mnie czarne kropki. Tonacji też nie rozumiałem. Kiedy jednak profesor coś polecił zaśpiewać, zaczynałem instynktownie, wiedząc, odkąd mam rozpocząć”. Wybuch wojny przerwał jego naukę w Gimnazjum Mechanicznym w Kopanicy (koło Augustowa). Powrócił do Wilna, gdzie kontynuował naukę na tajnych kompletach i już w 1940 r. zaangażował się także w polską konspirację: „Na naszym podwórku były dwie panie, które działały w konspiracji, więc w to wszedłem. Wywoziło się czasem furmanką coś za miasto. To była broń. Było co robić. I nie było pubów, problemów wychowawczych, narkomanii. Człowiek się uczył, pracował, dostawał w dupę i żył”.

Innym razem tak podsumowuje swoje wileńskie wychowanie: „W domu byłem wychowywany po katolicku. Chodziłem do kościoła, a wracając, bywało, że pograłem jeszcze w piłkę z kolegami, pośmiałem się, to było życie! Kochałem Polskę, kochałem ojca, matkę. Nam nikt nie musiał mówić o Ojczyźnie, wiedzieliśmy, czym ona jest. Dlaczego wszyscy kochali Piłsudskiego? Przecież nie było telewizji, nikt nie czytał tylu gazet. Tę rolę pełniło prawdziwe wychowanie, jakie się odbierało w domu. Mój tata był biednym chłopem, a za Polskę duszę by oddał. A kto go tego uczył? W domu słyszał o tym od swoich rodziców. A co dzisiaj robi z młodymi ludźmi telewizja, jak ich wychowuje? Wychowywano nas w polskim duchu. Dla mnie najważniejsza była i jest Polska. Reszta mnie nie interesuje. Jak i religia. Nieważne, czy ksiądz dobry, czy zły. Jest Bóg. I koniec…”.

Już jako sierżant wileńskiej Armii Krajowej (według jednych źródeł – 3. według innych – 6. Brygady AK) w lipcu 1944 r. uczestniczył w wyzwalaniu Wilna. Po operacji „Ostra Brama” ruszył z towarzyszami broni na zgrupowanie w Puszczy Rudnickiej, jednak oddział ten został otoczony przez wojska sowieckie i Bernard Ładysz razem z kilkoma tysiącami wileńskich AK-owców trafił do obozu w Miednikach. Dalsze losy także można uznać za typowe dla wilnian: odmowa wstąpienia do Armii Berlinga i złożenia przysięgi na wierność ZSRR, a co za tym szło – wywózka do obozu do Kaługi. Bernard Ładysz pracował tam w kuchni, był tak chudy, iż nie był w stanie pracować na wyrębie w lesie. W tym samym obozie znaleźli się m.in. Stanisław Lenartowicz, późniejszy reżyser, twórca znanego filmu „Giuseppe w Warszawie”, Leon Janowicz, dziennikarz i literat oraz Henryk Czyż, wybitny polski dyrygent, który urodził się w Grudziądzu, ale wychował się w Wilnie i od 1937r. prowadził przy Gimnazjum Ojców Jezuitów zespół muzyczny „Pocket Jazz”. Czyż właśnie otrzymał zlecenie, by zebrać w obozie chór wojskowy. Ładysz, jak zwykle i przy każdej pracy, chętnie sobie podśpiewywał, także na kuchni, więc ktoś doniósł o tym Czyżowi. Gdy się spotkali, Bernard zaśpiewał mu „Ave Maria” i z miejsca został przyjęty do zespołu. Wspominał potem, jak w 1946r. przyjechał do Warszawy: „Stolica przyjęła mnie jak bohatera. Wszak każdy młody człowiek był wtedy na wagę złota. Nasz zespół jako słynny zespół z Kaługi, miał mieć koncert w Warszawie. Afisze już nawet były rozwieszone, kiedy okazało się, że koncert się nie odbędzie, bo wszyscy byliśmy akowcami i władza się nie zgodziła”.

Tragicznie potoczyły się losy rodziny Ładyszów, która w ramach ekspatriacji zmuszona była wyjechać z Wilna do Torunia. Dla ojca, Adama Ładysza wyrwanie z rodzinnych stron i wielodniowa podróż transportem „repatriacyjnym” okazały się zabójcze – zmarł tuż po wyładunku. Pobyt w nowej Polsce Ładyszowie musieli zaczynać od pogrzebu, a w tym czasie ograbiono ich z tego nielicznego dobytku, który zdołali zabrać z Zarzecza… Bernard wspominał też brata: „To, że zostałem śpiewakiem, to nie był przypadek. Mój brat, Franek, to najlepszy baryton na ziemi. Przepięknie śpiewał, lecz, niestety, miał słabość do mocniejszych trunków”.

Początkowo młody wilniuk wcale nie zamierzał zajmować się śpiewem zawodowo. Zdawał na Akademię Sztuk Pięknych (od dziecka kochał rysować i chciał zostać malarzem), potem próbował dostać się na Politechnikę, ale także nie został przyjęty – wileńsko-akowska przeszłość nie była najlepszą rekomendacją… Ostatecznie zatrudnił się w magazynie pasmanteryjnym na Nowym Świecie, gdzie także podśpiewywał sobie i tu odkrył go całkiem przypadkowo Wiesław Filipowicz, profesor Wyższej Szkoły Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie. Właśnie Filipowicz namówił młodego Ładysza do podjęcia nauki śpiewu i tak rozpoczął swą zawodową karierę najpiękniejszy polski bas-baryton rodem z Wilna.

Karierę solisty Ładysz rozpoczął w Zespole Reprezentacyjnym Wojska Polskiego, był następnie solistą Opery Warszawskiej i Teatru Wielkiego w Warszawie. W 1956 r. zwyciężył w międzynarodowym konkursie śpiewaczym w Vercelli, gdzie zdobył najwyższą nagrodę. Wtedy też rozpoczęła się jego międzynarodowa kariera. Występował i odnosił sukcesy na wszystkich kontynentach. Jako pierwszy polski artysta wykonał partię solową w kompletnym nagraniu opery przez wielką światową firmę fonograficzną Columbia, występując w 1959 r. obok Marii Callas w nagraniu „Łucji z Lammermooru” pod dyrekcją Tullio Serafina. Występował również w polskich filmach fabularnych, m.in. „Lalce” (1968), „Ziemi obiecanej” (1974), „Dolinie Issy” (1982) oraz „Ogniem i mieczem” (1999). Został odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, a ostatnio – także Medalem Stulecia Odzyskania Niepodległości.

Bernard Ładysz zawsze z ogromną miłością i tęsknotą wypowiadał się o swoim rodzinnym mieście. „W Wilnie jestem tak zakochany, że chciałbym tam złożyć swe stare kości. Żona zresztą też wilnianka… Trudno mówić o tym mieście w dwóch zdaniach. Kocham je i poza nim nic dla mnie nie istnieje. To miasto jest jak dobry chleb” – powiedział w jednym z wywiadów. Leokadię Rymkiewicz, swoją przyszłą małżonkę, z którą też często śpiewał, także poznał w operze. Był już znanym solistą, ona – dopiero absolwentką Uniwersytetu Poznańskiego. Połączyło ich właśnie wileńskie pochodzenie – tak wspominali to potem: „Przyjechałam do stolicy i miałam wolny wieczór – wspomina Leokadia Rymkiewicz-Ładysz – Przyszłam na przedstawienie «Don Carlosa». Akurat on śpiewał. Pomyślałam, że może swój człowiek krajanowi pomoże. I poszłam odważnie do garderoby”.

Popatrzyłem z góry, z dołu, z przodu, z tyłu – opowiadał, nie ukrywając szczerego uśmiechu Bernard – Stwierdziłem, aby przyszła nazajutrz, o godz. 10. I przyszła”. „Zaprezentowałam się wokalnie – kontynuowała żona. – A potem on zamówił taksówkę i gdzieś mnie wiezie. Nic nie mówił. Zawiózł mnie do kawiarni Głównego Zarządu Politycznego WP, gdzie czekał płk Ratkowski. Chciał mnie jemu pokazać”. Potem występowali razem w Zespole Wojska Polskiego i przez dwa sezony w jednej operze. Połączyła ich wspólna pasja i dozgonna miłość. Ładysz często podkreślał, że żona jest jego największym szczęściem i największą wartością: „Mimo różnych sytuacji zawsze nam było po drodze”.

Zbliżająca się 98. rocznica urodzin Bernarda Ładysza była okazją, by raz jeszcze spotkać się z wielkim Wilniukiem, jednak pandemia i coraz bardziej zmienny stan jego zdrowia nie pozwalały nam wybrać się z całą ekipą filmową do Warszawy, ale tydzień przed urodzinami koledzy z audycji „Salonik Kresowy” w Radiu Gdańsk – Andrzej Urbański i Michał Rzepiak – zawiadomili, że Rodzina zgodziła się na wywiad radiowy. Wtedy też zrodził się całkiem spontaniczny pomysł, by jednak przekazać kolegom także sprzęt filmowy, a przy okazji zrobić prezent urodzinowy dla sędziwego Jubilata – połączyć się na żywo z Wilnem i zdalnie pokazać mu rodzinny dom. Śpiewak był jeszcze w całkiem dziarskiej kondycji, chociaż pamięć już często zawodziła i pomocna okazywała się jak zwykle nieodłączna pani Leokadia. Gdy raptem stanął przed Jubilatem komputer z widokiem na Połocką 1, gdy weszliśmy do znajomego podwórka, Bernard Ładysz wyraźnie się ożywił i zaczął przypominać sobie „stare kąty”. Najbardziej ubolewał, że wysokie drzewa przesłaniają dziś jego Wilenkę, nad którą spędził najszczęśliwsze chwile. Kolega Andrzej Urbański, który na czas tego zdalnego spotkania z Wilnem odłożył mikrofon Radia Gdańsk i chwycił kamerę, nawet nie przypuszczał, że uwiecznia ostatnie spotkanie Bernarda Ładysza z Wilnem. W przeddzień 98. urodzin zabraliśmy się za opracowywanie tego materiału do „Wilnoteki”, by szerzej pokazać rodzinne Zarzecze Ładyszów i Wilenkę, gdy dotarła wiadomość od kolegów z „Saloniku Kresowego”: „stan Pana Bernarda uległ nagłemu pogorszeniu, przygotowujemy drugą wersję audycji na wypadek, jeżeli wydarzy się najgorsze. W sobotę rano obawy się potwierdziły…”.

Przed kilkunastu laty wywiad-rzękę z Bernardem Ładyszem nagrał też znany muzyk i autor filmów dokumentalnych Bohdan Kezik. Powstał z tego film „Siedząc na ganku”, w którym także jest wiele wspomnień o Wilnie, o najbliższej rodzinie, w tym znany żart Ładysza, że w młodości uważał, iż wszyscy artyści polscy to wilnianie, bo każdy wymawiał słynne kresowe „ł”…

Żegnając Wilno na zawsze, Bernard Ładysz pozostawił nam, wilnianom, otwartą kwestię upamiętnienia wielkiego Artysty w jego rodzinnym mieście. Jak zaznaczyła pani Leokadia Rymkiewicz-Ładysz, idea umieszczenia tablicy pamiątkowej na kamienicy przy Połockiej 1, gdzie się urodził, pojawiła się już przed kilkunastu laty, jednak dotąd nie została zrealizowana. Największym pomnikiem Pana Bernarda pozostaną jednak jego wspaniałe wykonania różnych arii oraz pieśni, dostępne także w internecie.

Walenty Wojniłło, Radio Gdańsk