Udało mi się, dzięki organizatorom, którzy postarali się dla mnie i mej przewodniczki o trzy zaproszenia, znaleźć pośród uczestników koncertu „60 – lecia poznańskiego Rock and Rola”. Nie może być żadnych wątpliwości, że należę do grupy tych (o czym świadczą bardzo nieliczne ślady mej obecności zamieszczone w „Encyklopedii Polskiego Rocka”, czy przypadkowe nagrania dokonywane na wizytach u kolegów muzyków, znajdowane w mym domowym archiwum), którzy sześćdziesiąt lat temu wszczęli proces przebudowy obowiązującego wówczas trendu jak ma wyglądać „świat muzyczny” obywateli tamtej Polski.
Mało kto uwierzy, że proces ten toczył się z ogromnymi trudnościami, spowodowanymi totalną biedą powojennej Polski. Społeczeństwo budowało kraj od podstaw. W istocie kultura dopiero co „wyszła” z feudalnego poziomu, dobita działaniami najeźdźców ze wschodu i zachodu. Ale jak to bywa, tam gdzie znajdzie się odrobina sprzyjających warunków, życie zawsze się odradza, przynajmniej na chwilę obecną. Dzisiejszy dziadkowie, którzy kiedyś brali do ręki gitary czy siadali za perkusją, dysponowali tak kiepskim sprzętem jak radio Pionier, mikrofony zwane „grzeborubą”, z ogromną trudnością znajdowali przytulne miejsce dla prób. Tak było. Dzisiaj trudno uwierzyć, patrząc na „wypasione” szafy i wzmacniacze, że kiedyś byliśmy piątym kołem dla „trzymających władzę”.
Wprawdzie nie znalazłem się wśród wykonawców, choć bez wątpienia należałem do późniejszego składu Bardów, co może się wydać może przeoczeniem, z uwagi na pojawienie się na scenie muzyków z tego składu, ale… Rozumiem, że podobnie jak Romek Rauhut, pozbawiony wzroku, jestem trudny do współpracy z powodu utrudnionej mobilności.
Czułem się mimo to szczęśliwy, że dzięki Piotrowi, Hirkowi i Janowi, którzy znaleźli dla mnie i mej przewodniczki Małgosi Napierały, która, choć musiała wstać już o godz. 6 rano do pracy, cierpliwie towarzyszyła mi do końca imprezy, odprowadzając mnie do domu (dzisiaj nie mogę liczyć na mą małżonkę, unieruchomioną w domu w wyniku tzw. leczenia RZS- u metodami ze średniowiecza). Mimo może tego niewielkiego, dla ważkości tego koncertu, braku mej osoby wśród elity poznańskich muzyków, czułem się doceniony liczną grupą rąk ściskających mą prawicę. Podeszła do mnie Ewelina Rajchel, Andrzej Mikołajczak, Konrad Dembski (członek zespołu Kontrast, z którym współpracowałem już po rozpadzie Bardów), Zbyszek Heliarz, Piotr Kuźniak i paru jeszcze muzyków, których nie rozpoznałem po głosie.
Jak mawiali starożytni Górale „życie to nie je… bajka”. Wprawdzie jest mi bliżej końca niż początku, ale może jeszcze zdążę zaznaczyć swą obecność i wkład do kultury muzycznej tego nękanego od setek lat kraju wadami, utrudniającymi osiągnięcie poziomu ludzi, stając nieco wyżej od naszych kuzynów szympansów Bonobo. Co do strony technicznej uważam, że muzycy, a szczególnie wokaliści byli źle nagłośnieni. Zawsze irytowało mnie kiepskie nagłośnienie wokalistów, gdy byłem obecny na podobnych imprezach.
Włodzimierz Janowski