„Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie” Adama Mickiewicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu oczyma Andrzeja Górnego.

Jest w tym przedstawieniu zapisana wspaniała, urzekająca uroda dawnego polskiego świata, ale jest i jego upadanie. Wszystko to ,co zawarł Adam Mickiewicz w swoim arcypoemacie napisanym 184 lata temu, pobrzmiewało nam ze sceny dziwnie znajomo, momentami nawet jako wręcz szokująco bliskie, jakby nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o relacje Polaków ze sobą. Reżyser i Tadeusz Nyczek, aby uroki rzeczywistej aury poetyckiej wspaniałego dzieła nie przesłoniły kryjących się głębiej bardzo bolesnych sensów tamtych czasów w swoim scenariuszu do przedstawienia sięgnęli nawet po konkretne wersy z Epilogu dopisanego do Poematu, gdzie Mickiewicz, już wprost, bez ogródek, wyraził całą swą bezsilność i gorycz wobec zachowań i postępowania skłóconych rodaków, nawet także na obczyźnie. I daje się mocno odczuć w przedstawieniu, że Mikołaj Grabowski, budując obrazy „Pana Tadeusza” na scenie, nie zapominał o przekazie zawartym w Epilogu.

Już początek przedstawienia, kiedy gromada postaci wyłania się z mgły i mrocznych oparów w głębi sceny – czytamy od razu to mocne zaakcentowanie niewiadomego przeznaczenia, albo po prostu losu, jaki niesie się postaciom z głębi nieznanego im dogłębnie historycznego czasu by niejako odezwać się nieoczekiwanie i zaskakująco w konkretnych już okolicznościach i zawładnąć życiem tej ludzkiej gromady, kiedy, oto tak naznaczona niewiadomym, wkracza na scenę swego życia. Jedyną z głównych postaci, która nie do końca poddaje się regułom takiego losu, a w końcu nawet wyzwala się całkowicie, i w poemacie i w przedstawieniu – zwłaszcza także z tych typowych dla młodego wieku pierwszych zaangażowań, podczas rozwijającej się dramatycznie sytuacji, jest postać tytułowa, młody Pan Tadeusz. Bo tylko do pewnej granicy oddaje się typowym dla swego wieku porywom i zachceniom, później dość zręcznie i lekko jednak się dystansując, by uniknąć pełnego ostatecznego zaangażowania w różne wiążące, osobiste relacje, a nawet także w wybuchającą w końcu wielką totalną i niszczącą awanturę, co obejmuje Sopliców i całe okoliczne szlacheckie sąsiedztwo.

A jednak tytułową postacią dzieła jest młody Pan Tadeusz, daleki, żeby rządzić tym, co się dzieje lub przynajmniej wpływać na to. Ze swoją szczególną młodzieńczą lekkością jest właściwie obcy środowisku. Można by powiedzieć, że szczególna jego młodzieńczość, czy wręcz może taka charakterystyczna niewinność, jest poniekąd obca środowisku szlacheckiego Soplicowa. Dodajmy, tak celnie zamierzył to Poeta, a bardzo przekonywująco urealnia na scenie Jan Romanowski, zniuansowanym, delikatnym aktorstwem, podkreślającym lekkość i swobodę w jego kolejnych zaangażowaniach i konkretnych reakcjach, co w ostatecznym rachunku pomogło mu wymykać się coraz bardziej tężejącym wokół konfliktom i nieuchronnym starciom .Zwraca uwagę właśnie ta początkowa urocza lekkość w angażowaniu się, to młodzieńcze, łatwe wchodzenie w relacje, a w pewnych momentach nawet dość zapalczywe manifestowanie początkowego zaangażowania. Jest tak w romansowaniu z Telimeną Anny Mierzwy, która usiłuje go też usidłać wręcz z ostentacyjną momentami brawurą; i wydaje się, że ona zawładnie zaraz całą sceną i tak jest w fazie początkowego powodzenia jej planów, by w późniejszych chwilach dramatycznego całkowitego ich załamania, kiedy nie ma się do kogo zwrócić, ona właściwie toczy się przez pustą scenę, gdzie została jej jako jedyne oparcie biała, obła ściana prześcieradła przecinająca po przekątnej scenę, jakby zamykając jej drogę do swobodnego oddechu w przestrzeni życia, która nagle tak się ograniczyła – i jak z tym żyć!

Fot. Jakub Wittchen / Teatr Nowy

Tadeusz wchodzi też mocno z początku w relację z absolutnie różniącą się, bo wręcz zjawiskową, i odmieniającą się w różnych urzekających i finezyjnie kreowanych wizerunkach – Zosią Alicji Juszkiewicz. A obok  osobno, z boku, punktująca co się dzieje jednym krótkim, strzelonym jak w dziesiątkiem zdaniem Wojszczanka, Agnieszki Różańskiej. Tadeuszowi dość szybko jednak, jakby instynktownie, przechodzą odruchy uniesienia, także i dlatego, żeby jednak uniknąć ostatecznego zaangażowania również w rozwijający się już szybko miejscowy polsko-polski konflikt. Bo miał w końcu Tadeusz ostateczny chroniący go argument, już nie osobisty powód, lecz można powiedzieć, że wręcz patriotyczny obowiązek by wycofać się z tych różnej natury, a początkowo tak go absorbujących, osobistych relacji – bo jak prosto w końcu sam mówi, „idzie na wojnę”. I rzeczywiście znika, kiedy zanosi się na ostateczną rozprawę Hrabiego Horeszki Mateusza Ławrynowicza, można powiedzieć, że wtrąconego w nienawiść z nieomylną siłą przez Gerwazego Ildefonsa Stachowiaka. I jest to poniekąd lekcja poglądowa jak uczyć nienawiści, bo przecież był Hrabia pierwotnie, jak wiadomo, obieżyświatem i wydawało się, że gdzie jemu, człowiekowi jak na owe czasy światowemu, nagle w głowie dawne rodzinne i lokalne zacietrzewienia, by wspólnie z okolicznym szlacheckim matecznikiem o zupełnie innych horyzontach, niszczyć Sopliców w imię dość już odległych grzechów przeszłości. A młody Pan Tadeusz patrzący o wiele szerzej czuł już wtedy, co mogłaby Polsce przynieść zbliżająca się wojna Napoleona z Rosją i chyba też dlatego Mickiewicz eksponował imię Tadeusza dając je na tytuł poematu, bo kto jak nie młodzi, powinni przerwać pasmo nienawiści polsko-polskiej i być gotowi do tych wszystkich wojen i powstań, które czekały prędzej czy później Polskę, żeby mogła być wreszcie wolna, a nie marnować siły na wewnętrzne idiotyczne w istocie swary, kto od kogo lepszy i bardziej sprawiedliwy.

 

Reżyser doskonale rozumie niezwykłą miłość i tęsknotę Mickiewicza za Polską, pojmowaną wtedy jako jedną polsko-litewską rzeczywistość która ma promieniować życiem, a przede wszystkim wolnością. I chyba też dlatego, żeby to przypieczętować, co absolutnie najważniejsze, oddał całe proscenium Pannie Róży Julii Rybakowskiej, która jest tutaj młodą kobietą absolutnie pochłonięta swą żywotnością, jakby z przyrodzenia przydanym poczuciem wolności, i widzimy, że Panna Roża wręcz rozkwita w ekspansywnej, zwycięskiej swobodzie swej ruchowości i szczególnie w dynamicznej gestyce; bo po prostu ona, Panna Róża, zapanowała nad publicznością; i warto chyba dodać, że na trzech przedstawieniach, kiedy byłem, za każdym razem publiczność na moment przerywała wtedy przedstawienie oklaskami (a więc chyba powtarzająca się taka emocjonalna reakcja to nie przypadek ;i myślę sobie, że tęsknimy za odrodzeniem naszego wolnego i promieniującego z nas ducha; i takie chwile mocno nas angażują, co publiczność teatralna tutaj, jak się okazuje, potwierdza swoją reakcją, po prostu radością!). Ale jak to z nami, Polakami, co rusz inaczej się dzieje, co rusz inni jesteśmy i niedługo potem, Podkomorzyna, Marii Rybarczyk, sugestywnie, i z mocą nieomal przepowiedni, mówi tak poruszająco, w zapadającym półmroku, ostrzegając nas, przed zbliżającymi się chwilami złego czasu.

Ale niczego tu nie uratuje – ani rozsądek, umiar i spokojne reagowanie Sędziego Waldemara Szczepaniaka, czy podniosłe, pełne mądrej mocy tyrady Podkomorzego Zbigniewa Grochala. A tym bardziej zupełnie odrębna, jakby z innej rzeczywistości poczęta– absolutnie, wręcz programowo samotna w tym świecie postać Żyda, Jankiela, w kapitalnej kreacji Michała Kocurka, którego niezwykle wyraziste wystąpienia, absolutnie zrywają wreszcie całkowicie z pokutującym od wieków stereotypem Żyda, począwszy od krystalicznej wręcz artykulacji każdego wypowiadanego przez niego słowa. Oto mamy przed sobą po prostu człowieka stojącego jakby na straży samego siebie, którego zobowiązuje każde wypowiadane słowo, aby objawiała się prawdziwie człowiecza wrażliwość i mądrość – bez czego nie daje się wspólnie w zgodzie żyć.

Fot. Jakub Wittchen / Teatr Nowy

Od razu jednak widzimy, jak bardzo Jankiel jest osobną, całkowicie samotną postacią w rzeczywistości szlacheckiego matecznika. Reżyser wręcz akcentuje takie jego usytuowaniem w rzeczywistości scenicznej. Natomiast klucznik Horeszków, Gerwazy wręcz odwrotnie, nie odwołuje się do swego człowieczeństwa, lecz pilnuje jedynie, by dopełniały się wyroki przeszłości, one stanowią dla Gerwazego fundament określający obecność człowieka, jego miejsce i postępowanie. Z podziwem trzeba mówić o wielkiej, poniekąd tragicznej mocy, jakiej udzielił Ildefons Stachowiak kreowanej postaci – tym wyrokom przeszłości, które niejako zwolniły klucznika z wysiłku własnego myślenia, z własnej zwykłej ludzkiej wrażliwości, przynosząc jemu za to złudę pewności – fundamentalnej, osobistej, absolutnej racji. Bo dana mu została przez historię, ale tylko za pośrednictwem rodu, któremu całym życiem wiernie służył. To jego jedyny i dlatego niezbywalny pewnik, czyli źródło siły i kwalifikator prawdy. Dlatego nie musi niczego od nowa przemyśleć, niczego za każdym razem na nowo rozstrzygać, a do czego przecież ciągle zmieniająca rzeczywistość człowieka zwykle przymusza, i ciągle tego od nas żąda. Dlatego brak Gerwazemu jakichkolwiek wątpliwości i wahań. On jest po prostu tylko wierny – i ta kategoria pozwala mu na złudę osobistej mocy, bez względu na rzeczywistość, zmieniające się sytuacje i zmieniająca się wiedzę o niej.

Gerwazy Stachowiaka – to powinność i obowiązek ciągle temu samemu, z czym bezwzględnie się identyfikuje. Stąd też postać Gerwazego jest tak całkowicie służebna wobec Horeszków, tak bardo wierna przeszłości tego rodu – jakby i jemu był przeznaczony los, na podobieństwo tego rodu, któremu służy. To związanie wyznacza jemu prosto i jasno – czyniąc od razu dla niego czytelny jego własny los. Odbieramy tak nawet jego fizyczny byt, postawę i zachowanie jako emanujące potężną, i zniewalającą siłę mądrości dawnego życia, zawsze związanego z rodem Horeszków, a więc po prostu z historią. Stąd ta wielka moc jego przekonywania wobec tak mu posłusznego zaścianka Dobrzyńskich, choć przecież to oni są szlachtą, ludźmi lepiej urodzonymi, a on właściwie jest tylko na służbie! I nawet pomimo racjonalnych, mądrych wypowiedzi niektórych nie pozbawionych przecież autorytetu – a jednak ulegają Dobrzyńscy w swej masie posłusznie woli Gerwazego, a nie mądrości tych miejscowych dobrze urodzonych autorytetów usiłujących ich powstrzymać przed dokonaniem zemsty na Soplicy (wymieniam ich powyżej).

Fot. Jakub Wittchen / Teatr Nowy

Przedstawienie jest w tej części swoistym studiowaniem źródeł szaleńczej, jakby przerażająco ślepej mocy, która nagle oto nachodzi ludzi i w konsekwencji niszczy ich. Choć jeszcze w pierwszych chwilach tych uniesień, objawia się zaściankowi Dobrzyńskich ich poryw jako odkrywanie jedynej własnej prawdy nagle oświeconych szaloną emocją umysłów. Zapominają w dodatku zupełnie, że to wszystko dzieje się przecież w warunkach rosyjskiej okupacji. Tak się jednak złożyło, że właśnie Rosjanin, major Rykow, Sebastiana Greka, miejscowy dowódca, on jeden, jest na tyle rozumny i pobłażliwy, że mimo strasznej burdy jaką Polacy spowodowali, nie wymusiło to na nim by ostro zareagować. Ta pewna właściwie dobroduszność jaką Aktor powściągliwie, wręcz dyskretnie zaznaczył, przypomniała mi, że jako gimnazjalista, czytając pierwszy raz „Pana Tadeusza”, przerwałem lekturę poematu w tym właśnie miejscu. A był to czas stalinowskiego reżimu Bieruta, nawet jeszcze nie Polski ludowej Gomułki, ale pamiętam, że nie mogłem się dlatego z tą sytuacją pogodzić i czułem się upokorzony tym, kto w tej sytuacji okazał się mądry i rozsądny!

W końcowej części przedstawienia, od razu na jej początku, mamy przed sobą wielkie zacieśnienie bardzo ograniczonej przez Reżysera przestrzeni scenicznej, gdzie celowo, nie jest zbyt mocno zaznaczona odrębność jej wewnętrznych podziałów. Widzimy dzięki temu dziejącą się rzeczywistość różnych ludzkich poczynań w szczególnie bliskim sąsiedztwie, a nawet wręcz w zacieśnieniu działań tych różnych ludzkich sił nie zupełnie przystających do siebie, i wiadomo, że nawet śmiertelnie mocno niekiedy skonfliktowanych, jak widzimy w przedstawieniu. Tutaj w obrazie scenicznym działania podejmowane w imię tak różnych osobistych intencji i zamiarów, są, co szczególnie ciekawe, bo w tak bardzo bliskim sąsiedztwie. Narzuca się na myśl i to, że w normalnym biegu życia o takie splątanie nie byłoby łatwo, i trudno byłoby uznać, że ma to jakiś pozytywny sens. Tutaj w przedstawieniu także nie koniecznie jest to świadectwem wspólnoty, lecz jedynie splątywania się ludzkich istnień, bo po prostu egzystują blisko siebie, kiedy łatwo wtedy wyzwala się wzajemna i pogłębiająca niekiedy niechęć, czy wręcz obcość bo sąsiedztwo, niestety, wcale musi prowokować do udziału w rzeczywistej wspólnocie, a więc wymianie, że tak powiem, psychicznego dobra. Możemy też dzięki takiemu scenicznemu obrazowi lepiej rozumieć obezwładnienie myślowe w warunkach tamtego szczególnego zaplątania, co widzimy właśnie na scenie – a więc w warunkach istotnego chaosu w relacjach, które sami Polacy przede wszystkim spowodowali, bo nie zawsze przez wroga zewnętrznego, który, jak się zdarzyło w aktualnie poznanym przypadku, o ironio, mógł oddziałać pozytywnie, raczej ku widocznej zgodzie, która nawet z pewną oczywiście rezerwą nastąpiła, jak było to widać po zachowaniu majora Rykowa.

Fot. Jakub Wittchen / Teatr Nowy

W tym szczególnym splątaniu polsko-polskim, które w przedstawieniu tak bardzo się ujawnia i w rodzącym się z tego chaosie, w tej beznadziei wewnętrznego polsko-polskiego sporu, pojawia się jednak nagle czyn jedyny, niepowtarzalny, rodzaj szczególnej zapowiedzi, że nie wszystko przegrane i stracone, bo wiele, pomimo wszystko, może się jeszcze zmienić. Oto dawny zakonnik, a w istocie Jacek Soplica, Mariusza Zaniewskiego, kiedyś zabójca, tego dnia jednak uratował właśnie ostatniego z rodu Horeszków, zasłaniając go przed kulą, którą sam został trafiony, jak się okaże śmiertelnie. Jedyne czego on jeszcze pragnie, i co zdąży uczynić, to wyznanie swej winy i poddanie się osądowi tego, który chce dokonać sprawiedliwego według siebie dzieła zemsty. I czyni Soplica to wielkie otwarcie siebie, czyli swoich złych poczynań w chwili kiedy wydawałoby się, że jest już za późno, bo przyszedł czas dopełnienia się sprawiedliwej zemsty w zamyśle Gerwazego. Obaj aktorzy, przejmująco dla nas, budują scenę wielkiej odmiany przesłaniając nawet sam dramat nadchodzącej śmierci, widzimy, że dopóki człowiek żyje, jest możliwe spotkanie człowieka z człowiekiem i nigdy nie musi być na to za późno. Obaj aktorzy dali nam chwilę oczyszczenia, którą trzeba przyjąć jako świadectwo tajemnej prawdy o człowieku zawsze możliwej, nawet w ostatnich chwilach życia. Tutaj „Pan Tadeusz” Mickiewicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego daje nam jakby wyprzedzającą odpowiedź za Mickiewicza autora Epilogu.

Nie jest to dlatego jak się nagle okazuje koniec przedstawienia. Grabowski buduje konsekwentnie jeszcze jedną scenę – krótką, bo absolutnego milczenia, chociaż wcale nie scenę niemą! Bo, odwrotnie, nagle otwartą wprost do nas, widzów, całą swoją głębią, trochę właśnie jakby nabrzmiewającą tym milczącym zaproszeniem wszystkich do rozważań. Widzimy, że nie ma już żadnych ścian wyznaczających określone przestrzenie do działania bohaterom tego przedstawienia .A oni sami na początku, bo z wyjątkiem Gerwazego, poszli już w głąb sceny i tam znikają nam z oczu w odmętach mgieł i oparów, z których na początku przedstawienia do nas wyszli. Rozumiemy od razu, że nic się nie skończyło ostatecznie i definitywnie. Dalej będzie trwała ich walka z koniecznościami życia, jakie im historia i własne ich życie przeznacza, aby być do końca nie rozpoznanymi – i jak się im przeciwstawiać?…

Fot. Jakub Wittchen / Teatr Nowy

Został jeszcze na scenie jedynie Gerwazy, stojący cały czas nieruchomo, jakby miał tu jeszcze jakiś obowiązek do wykonania, kiedy trwał tak nieruchomo cały czas. – I rzeczywiście, dopiero kiedy wszyscy prawie już odeszli w głąb, on ruszył powoli, ale w naszą stronę ku proscenium – z tym swoim mieczem sprawiedliwej zemsty, który cały czas miał przy sobie. Dopiero kiedy zrobił tych kilka kroków w nasza stronę do proscenium, wbił go tam mocno przed nami w podłogę sceny – a więc zdał go wreszcie, ten swój wielki miecz do wymierzania sprawiedliwości, który ciągle mu towarzyszył; i teraz tak go wreszcie zostawił. Nie czuł się już do niego uprawniony – oddał mocno wbitego w podłogę sceny przed nami, blisko proscenium, ale jednak nie na wyciągnięcie ręki, nie na samym proscenium. Trwał tam teraz samotnie – miecz sprawiedliwości. Trzeba by jednak wejść na scenę, żeby go wziąć. Choć jak się patrzy, wygląda, że jest blisko, jakby czekał na rękę co by go wyciągnęła. Przez chwilę w ciszy jeszcze siedzimy. Ale powoli wreszcie wstajemy z miejsc… Bo właściwie dla kogo to? Nie jest to na wyciągnięcie ręki, trochę głębiej trzeba by wejść na scenę, by mieć do tego jakieś prawo. I tak to trwa w ciszy, Są to jakieś bardzo krótkie chwile – i wszystko trochę jak w zawieszeniu. Jak długo?… My powoli wstajemy z miejsc. To już przecież koniec przedstawienia. Trzeba wyjść.

 

Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu

„Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie”, Adam Mickiewicz

Adaptacja: Mikołaj Grabowski, Tadeusz Nyczek

Reżyseria: Mikołaj Grabowski

 

Scenografia: Jacek Ukleja; kostiumy, nadzór realizacyjny: Katarzyna Kornelia Kowalczyk; reżyseria światła: Michał Głaszczka; muzyka: Zygmunt Konieczny; kierownictwo muzyczne: Izabela Urban; ruch sceniczny: Mikołaj Grabowski.

Inspicjent: Krzysztof Wojciech Przybyłowicz; asystent reżysera: Franciszek Szumiński; asystenci scenografa: Weronika Szymańska, Beata Kowalczyk; asystent kostiumografa: Tadeusz Jagodziński; warsztaty wokalne: Weronika Kulczycka; prowadzenie świateł: Wojciech Wojtkowski; realizacja dźwięku: Sławomir Kowalczyk.

 

Premiera: 13 października 2018; Duża Scena

Andrzej Górny