RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY

To album, który nie zdążył się pokryć patyną czasu, że o kurzu już nie wspomnę. Ukazał się na początku tego roku, czyli rzec by można świeżynka. I jak ma się on do tego cyklu? Ano ma się, bo klimatem dotyka najlepszych produkcji lat 80-tych poprzedniego wieku. A „Rarytasy” coraz częściej będą też opowiadać o muzyce z tamtych lat.

Muszę być uczciwy do bólu. To nigdy nie był zespół z mojej prywatnej ulubionej dziesiątki. Ba, może i nawet i nie załapałby się do dwudziestki tych ukochanych wykonawców. Wychowany na muzyce lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poprzedniego wieku miałem w głowie zupełnie inne dźwięki. Muzykę, którą tworzyło wielu wspaniałych artystów tamtego okresu. Tych zagranicznych i tych rodzimych, naszych polskich. I nagle wchodzimy w lata osiemdziesiąte wieku dwudziestego, które dają nam także wielu znakomitych i ciekawych muzyków. I ja także z tej przeogromnej muzycznej czeluści wyłapywałem dla siebie to, co grało mi w duszy. Wśród tych, których zauważyłem na muzycznej scenie była grupa Simple Minds. Ale tak jak wspomniałem na wstępie, mimo wszystko nie był to dla mnie zespół, który od razu powaliłby mnie na kolana. Owszem, słuchałem ich nagrań. Gdzieś tam pozostawały w głowie pojedyncze piosenki, ale nie na tyle aby zachłystywać się całym dorobkiem grupy. A po latach byłoby grzechem muzycznego zaniechania nie wspomnieć o dwudziestu pięciu płytach, jakie grupa wydała od momentu swojego powstania, czyli od roku 1977.

Choć pierwszy ich album ukazał się dopiero dwa lata później, a skład zmieniał się często i przez formację przewinęło się blisko dwudziestu muzyków, to trzeba obiektywnie powiedzieć, że nie odbijało się to w sposób znaczący na jakości nagrań. Za tym spójnym, jakże rozpoznawalnym brzmieniem stało i stoi do dziś dwóch muzyków: Jim Kerr i Charlie Burchill. Dwóch artystów trwających w grupie od samego początku, dających przez te wiele lat ten sam klimat, ten sam styl, który fani rozpoznają na kilometr.

Oczywiście, były w ich karierze płyty lepsze i gorsze. Nie da się wszakże cały czas trzymać najwyższego poziomu. Poza tym jest jeszcze coś takiego jak subiektywny odbiór muzyki. Ktoś będzie zachwycony jakimś albumem, ktoś inny z kolei skrytykuje go. Dla mnie wyznacznikiem tego, co zespół potrafi był koncert z 1 marca 2014 roku w Sali Ziemi Międzynarodowych Targów Poznańskich. Ktoś może powiedzieć, że trochę późno na ocenę tego co zespół tworzył przez ponad 30. lat. Tak, to prawda. Ale gdy pierwszy raz słyszysz na żywo takie utwory: „Sanctify Yourself”, „Waterfront”, „Promised You a Miracle”, „Glittering Prize” czy „Don’t You (Forget About Me)”, to naprawdę trudno przejść obojętnie wobec takich nut i nie powiedzieć choć kilku ciepłych słów.

Mając więc wciąż w uszach ten ponad dwugodzinny koncert sprzed czterech lat, z nadzieją, ale i z jakimś niepokojem „odpalałem” na swym odtwarzaczu płyt CD najnowszy album tej grupy z początku tego roku. Strach jakiś był, bo od wydania poprzedniego krążka minęły cztery lata i różnie ta najnowsza produkcja mogła brzmieć. Jednak panowie Kerr i Burchill znów nie zawiedli. Oni są jednak gwarancją najwyższego poziomu.

Już pierwszy utwór daje nadzieję, że będzie dobrze. „Magic”. Tak się nazywa ta pierwsza kompozycja. Po przesłuchaniu kolejnych siedmiu nagrań z trwającego niewiele ponad 41 minut albumu można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że to faktycznie muzyczne czary. Osiem utworów, które tworzą spójną muzyczną całość. Zero wypełniaczy. Wszystko znakomicie zrealizowane, dopieszczone w każdym calu. Zupełnie jakby czas zatrzymał się dla grupy w tych najlepszych dla nich czasach. Wszystkie kompozycje to dzieło panów Burchill/Kerr, za wyjątkiem utworów „Summer” i „Sense of Discovery”, gdzie swoje trzy muzyczne grosze dorzucił Owen Parker, grający w zespole na klawiszach. Otrzymaliśmy od Simple Minds album dobry, żeby nie powiedzieć bardzo dobry. Nie ma na nim słabych nagrań. I każdy kto lubi tę formację znajdzie na tym krążku coś dla siebie. Mnie od razu przypadł do gustu numer sześć, czyli „Barrowland Star”. Dynamiczny i tryskający optymizmem. Zresztą i kolejny utwór, zatytułowany „Walk Between Worlds”, to znakomita propozycja na światowe listy przebojów. Ale kto dziś zdecyduje się zagrać takie utwory muzycznych „dziadków” na listach przebojów? Wszak na większości z nich dominuje plastikowy szrot.

Wracając do płyty „Walk Between Worlds” trzeba sprawiedliwie stwierdzić, że Simple Minds nagrali chyba jeden z ciekawszych albumów w swojej historii. To oczywiście moje subiektywne odczucie poparte osobistym powrotem do ich starszych nagrań i próba porównania tego co robili kiedyś do tego co ukazało się na początku tego roku. Ta najnowsza produkcja to ich fascynacja czasami muzyki new romantic poplątana z pop rockiem. Powstała z tego płyta naprawdę błyskotliwa i świeża w brzmieniu. I co najważniejsze nienużąca. Nie tylko dla tych, którzy ich znają i kochają, ale i dla tych, którzy być może pierwszy raz zetknęli się z tym zespołem i ich muzyką.

Kerr i Bourchill dali nam, słuchaczom kawał dobrej rozrywki. Wspomagani rzecz jasna przez Mela Gaynora – znakomitego perkusistę i Ged’a Grimes’a – grającego na basie oraz pokaźną rzeszę muzyków sesyjnych. Czas pokaże, jak słuchacze i fachowcy z branży ocenią to wydawnictwo. Dla mnie to już dziś jeden z ciekawszych albumów, który ukazał się w tym roku. I mówię to z pełnym przekonaniem, mimo, że mamy dopiero koniec kwietnia. Kawał dobrej, melodyjnej poprockowej muzyki. Dla koneserów i nie tylko. Po prostu Simple Minds.

 

Tracklist

  1. “Magic”
  2. “Summer”
  3. “Utopia”
  4. “The Signal And The Noise”
  5. “In Dreams”
  6. “Barrowland Star”
  7. “Walk Between Worlds”
  8. “Sense Of Discovery”

 

Jacek Liersch