(„Iwona księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w reżyserii Magdaleny Miklasz w Teatrze Nowym w Poznaniu w ocenie Andrzeja Górnego)

Mamy oto przed sobą opowieść o Królestwie, które przeżywa poważny wstrząs, i trzeba dodać, że dotyczy to samych szczytów władzy, czyli królewskiej rodziny. Tak, w moim odczuciu, przeczytał adaptator Żelisław Żelisławski sztukę Gombrowicza, a reżyserka Magdalena Miklasz bardzo celnie wydobyła istotną prawdę o królestwie i jego władzy, czyli o rodzinie w nim panującej.

Fot. Wiktor Napierała

Sformułowałbym tę prawdę tak, jak w przedstawieniu przewrotnie się jawi: mówić i postępować w ten sposób, żeby nie powiedzieć nic, co jest faktyczną prawdą o życiu rodziny panującej. Bo naprawdę istotne okazuje się tylko to, żeby rodzina królewska prezentowała się godnie na zewnątrz, czyli swojemu narodowi, dając tym uzasadnienie, że szczytem jest. Dba o to tutaj Szambelan dworu królewskiego i jego służby. Antonina Choroszy w tej roli, w eleganckim czarnym garniturze, można powiedzieć, że wykonując ten obowiązek, właściwie rządzi obrazem królewskiej rodziny przeznaczonym dla narodu. Prezentuje się nam jako ta, która doskonale wie jakiego wizerunku władzy dla narodu trzeba. Jest w tej roli precyzyjna, panująca nad każdą sytuacją. Sam jej chód, nie tylko skupienie czy jej głos, od razu wyłączają możliwość sprzeciwu czy choćby dyskusji, a jednocześnie zachowuje należną dystynkcję wobec członków królewskiej rodziny w bezpośrednim z nimi kontakcie. Zawsze wie kiedy włączyć kamery, i kiedy je wyłączyć, tak aby w pełni panować nad wszystkim, czego o rodzinie królewskiej, powinien dowiedzieć się naród. Królewska rodzina to przecież władza a nie zwykli ludzie, tu nie ma mowy o jakiejś zwyczajności. Oni, rodzina w aureoli władzy, są na pewno czymś absolutnie osobnym. Ten pożądany wizerunek dopełnia się jeszcze w rękach wytrawnego sprawozdawcy i komentatora. W tej roli Michał Kocurek konieczne walory świetnie akcentuje, jest uroczysty, ale i przyjazny, ciepły, po prostu bliski – a przyjemnie jest poddać się takiemu wizerunkowi komentatora, nawet jeśli miałoby się ochotę tu czy tam coś sobie na prywatny użytek sprostować, siedząc np. przed ekranem tv. Michał Kocurek w tej roli daje nam przykład jak manipulacja opakowana obrazem tak sympatycznej jego postawy, staje się za pewne nie do odparcia u tych z narodu, co akurat tylko w ekran tv patrzą, a nie są, niestety, z nami w teatrze.

Takie swoiste zabezpieczenie, a nawet wręcz „obmurowanie” ma jednak bardzo szczególny wpływ na prywatne, osobiste życie królewskiej rodziny, do którego mamy dostęp w peryskopie, jaki Teatr Nowy udostępnia nam przedstawieniem. Są członkowie rodziny trochę jak wyhodowani w inkubatorze. I objawia się to w pewnym zdziecinnieniu, w skrótach myślowych, niedopowiedzeniach, czy powtórzeniach zbytecznych, wręcz śmiesznych i zabawnych; tym bardziej, kiedy dotyczy to momentami samego Króla, co punktuje w tej roli Sebastian Grek. A wszystko po to, żeby w tych rozmowach na rodzinnym forum, nie powiedzieć za dużo o sobie czy rodzinie. co rzutowałoby negatywnie na obraz królewskiej władzy. Choć zwyczajność ludzka w człowieku domaga się swego, o czym bardzo dyskretnie, nie bez ironii, przypomina niekiedy Łukasz Chrzuszcz w roli Cyryla. To jednak za mało, aby umiar i rozsądek mogły zapanować nad sytuacją na królewskim dworze. Dwór już nie umie prawdziwie ze sobą rozmawiać, ale nie tylko dlatego, że tak wprost i szczerze, wysoko postawionym osobom z rodu królewskiego rozmawiać nie wypada. Oni już po prostu nie umieją inaczej, zrośli się z tym absolutnym wyniesieniem. Momentami nawet plotą bez składu i ładu, i plączą się w tych swoich zachowaniach, aby jednak pomimo wszystko utkać godny – w ich wyobrażeniu – wizerunek siebie i królewskiego dworu. W pewnym momencie nie wytrzymuje już tego Królowa (kapitalna rola Bożeny Borowskiej-Kropielnickiej). Stając na pierwszym planie sceny, z niezwykłą szczerością i mocą wybucha przed nami swoimi – i właściwie także wszystkimi możliwymi naszymi twarzami! – by jak w gwałtownym ścieku, popłynęło, co w niej, i w nas, i co w ogóle w człowieku. Bo wszystko to prędzej czy później musi znaleźć ujście, wygasnąć w przestrzeni i w czasie.

W istocie jednak taki pojedynczy, i przede wszystkim emocjonalny wybuch, choć mocny i jaskrawy, nie podważa, tak zasadniczo, egzystencji królewskiego dworu, sensu takiej formuły bycia, którego jesteśmy świadkami, jako koniecznego atrybutu władzy. Można w ostateczności, broniąc się, powiedzieć, że ujawnia się wtedy jedynie trud i ciężar bolesnych przypadłości, bo nie lekki to chleb dla człowieka radzić sobie na szczytach władzy. Nie jest to więc, mimo wszystko, coś istotnie groźnego. W sumie to trochę jak kac, który może i konieczny, by jednak pozostać nadal Królową z pewną przynajmniej ochotą.

Co innego staje się źródłem narastającego bardzo powoli niepokoju i rodzącego się pytania, z którym trudno sobie na dworze królewskim poradzić. Otóż czai się pytanie, czy w ogóle konieczny jest ów nimb szczególności, wyjątkowości – czy owa aureola towarzysząca dworowi królewskiemu jest niezbędna. Czy to naprawdę niezbywalne decorum władzy? Rodzą się te niepokojące pytania prawie już od początku, kiedy widzimy dziwne zachowanie księżniczki Iwony, dla której formuła bycia księżniczką na dworze, właściwie nie znaczy specjalnie nic, co by ją zobowiązywało do podporządkowania się rytuałom dworu. Ona, w aktorskim wykonaniu Alicji Juszkiewicz, nie tyle przeciwstawia się formule bycia jakiej wymaga dwór, ile jest jej ta rola po prostu obojętna. Ona nie czuje potrzeby bycia w ogóle w jakiejkolwiek szczególnej roli. A kiedy jest przymuszana do tego, niejako przyparta do muru, wtedy w zniecierpliwieniu, zdobywa się jedynie na swoje z reguły milczące „nie!”, albo co najwyżej pojedyncze mruknięcia słowne, żeby się od niej wreszcie odczepiono. Bo jest po prostu młodą, spokojną, ładną dziewczyną, która ma w nosie wszelkie celebry – i to, że czuje się tylko sobą jej absolutnie wystarcza. A od królewskiego otoczenia niczego się nie domaga, i ono do niczego także jej nie pobudza, aby być kimś więcej, czy kimś innym, bardziej dostosowującym się do znakomitego królewskiego otocznia. Można by wręcz powiedzieć, że to po prostu istota wolna. Absolutnie wewnętrznie wolna z urodzenia, i dlatego nie czuje potrzeby manifestowania własnej godności, pozycji na dworze, ani tym bardziej uległości wobec dworu, którego powinna być częścią, i wyraźnie to manifestować. Jednak ona kimś takim się nie czuje, i tego zwyczajnie nie okazuje, a nie, że taki program bardzo świadomie sobie założyła. Ona jest o tyle przeciw, że jest po prostu osadzona mocno w swej dziewczyńskiej zwyczajności i dzięki temu nikomu nie uległa. Można by nawet powiedzieć, że to, mimo chcąc, właściwie prawdziwa księżniczka, która może kiedyś użyczy czegoś ze siebie, ale nie będzie o tym na pewno decydować królewski dwór, ani jego rytuały, bo stać ją na to, by być tylko sobą nawet na królewskim dworze, gdzie akurat przypadło jej żyć.

Takie jej zachowanie jest nie do przyjęcia, staje się od razu wyzwaniem dla dworu. A dla kogoś takiego jak książę Filip to wręcz prowokacja. On, błyszczący już należną mu przyszłością, a poza tym mężczyzna tak znakomitej męskiej postury (bardzo wyrazista, mocna rola Tomasza Kocuja) oto nagle nie robi żadnego wrażenia na cichej, skromnej Księżniczce. Choć ona nie ma nic przeciwko niemu. Ale brak u niej wyraźnej reakcji jest dla niego nie do zniesienia. To rodzaj obojętności, której Książę nie rozumie i widać, że jest to w jego pojęciu jakieś nieporozumienie, które mocno w niego godzi. I jak to on – idzie od razu frontalnie na całość pewny wtedy akceptacji. Oto jest gotowy na narzeczeństwo, lecz i to nie budzi żywej reakcji. Choć nigdy nie miała do niego jakichś wyraźnie negatywnych uczuć, czy wręcz antypatii. A nawet były momenty, kiedy mieli kontakt, tyle, że można było to nazwać dość przyjaznym, nieobowiązującym wahnięciem: że może jednak… Jednak dla księcia Filipa brak od razu pełnego zaangażowania to jakaś absurdalna obojętność, dla niego coś nie do zniesienia. – bo jak walczyć z obojętnością, która nie wiadomo z czego brała początek? Proponowane zaręczyny, są niczym ostatnia próba, totalnej gry o wszystko – nadal nie zmienia jednak niczego w jej stosunku do Księcia. A to już zakwestionowanie nie tylko Księcia, lecz całej Królewskiej Rodziny, a więc jej autorytetu, czyli władzy nad umysłami. Inaczej trzeba by wkrótce zacząć mierzyć do każdego z pistoletu. Teraz włącza się pani Szambelan Antoniny Choroszy, odpowiedzialna za opiekę nad dworem i zwierza się nam niejako intymnie na proscenium, jak zagrożone jest Królestwo, a więc tym samym i jego los. Tak oto cienkie, zmienne, wahliwe, wydawałoby się, że bezpretensjonalne, ludzkie relacje księżniczki Iwony na królewskim dworze, stawiają nagle na ostrzu noża los całego królestwa. I już wiadomo, że na dworze może być tylko księżniczka dworu, nie księżniczka Iwona. Pani Szambelan zdaje sobie sprawę, co trzeba zrobić, aby wywiązać się ze swoich obowiązków, aby poczucie dobrego czasu Królestwa mogło wrócić, i jego własna pozycja na nim, była zabezpieczona.

Wyraźne zdystansowanie czy obojętność wobec tego co wokół na dworze się dzieje, wprawdzie Księżniczce odpowiada, jednak inne konsekwencje, obrócą się przeciwko niej. Oto kiedy do uczty zaręczynowej jednak dochodzi bez specjalnego zainteresowania ze strony narzeczonej, czyli Iwony, ale za to przygotowanej dokładnie tak jak założyła przemyślnie pani Szambelan, otwiera się droga do zakładanego katastrofalnego przypadku. Podano przecież celowo ościste karasie i takaż ość trafia przypadkowo do gardła Księżniczki. Ale żeby to mogło uruchomić bieg rzeczy, który przywróci Dobry Czas Królestwa, musi się zdarzyć coś jeszcze, równie istotnego. Oto z siedzących przy biesiadnym stole gości, nikt się nie ruszył, żeby Księżniczce Iwonie przyjść z pomocą, kiedy się dławiła. Ale my już wiemy, że to zgodne z intrygą Szambelana i z interesem własnym obecnych, aby chronić i umacniać autorytet królewskiego dworu. Co gorsze, liczni biesiadnicy na obronę swej bezczynności, kiedy dławienie staje się dramatycznie groźne, mogą powiedzieć, tłumacząc się przed sobą, że Iwona przyzwyczaiła ich do bierności swoim dystansowaniem i osobnością na królewskim dworze. Wygląda to trochę tak, jak mówi stare porzekadło: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Co Iwonę na dworze cały czas broniło jako istotę w sobie mocno osadzoną, obojętną wobec przejawów dworskiego życia, teraz w jej krytycznej sytuacji osobistej w jakiej się znalazła, nagle było przeciwko niej. Bo nikt nie pospieszył z pomocą, nie poczuł się zobowiązany. Wyglądałoby na to, że przedstawienie kończy się obrazem dość przewrotnej ironii, tak bliskiej Gombrowiczowi, kiedy człowiek okazuje się bezradny, wobec przypadków życia, tak rożnie się składających w całość, czasem absolutnie zaskakującą w swoich skutkach. Sens tego zdaje się wówczas zawieszać w trudnej do zdefiniowania przestrzeni. Przypomina się tu postać z początkowej części przedstawienia – kiedy Innocenty Mateusza Ławrynowicza, niemoc swej bezsilnej miłości przekłada na gimnastyczno-akrobatyczne ćwiczenia, bo inaczej nie umie sobie ze sobą poradzić. W pewnym sensie jest to jakby zapowiedź walki jaką księżniczka Iwona, będzie toczyć po omacku o siebie, najpierw z innymi na dworze, a potem na końcu nagle już ze sobą o życie, ale wtedy, kiedy jest już za późno. Inaczej mówiąc, kiedy Dobry czas Królestwa będzie wymuszał swoje, z nieodpartą siłą.

W końcowej uczcie zaręczynowej księżniczki Iwony, w splocie różnych konsekwencji ze sobą kolidujących – co z ducha gombrowiczowskie – mamy przed sobą zamykającą przedstawienie nagle tak bardzo prostą scenę umierania księżniczki Iwony. Z tych ostatnich chwil jej życia buduje Alicja Juszkiewicz nagle tę scenę jako coś osobnego, o dużej sile uderzeniowej, pozornie nawet wyłamujące się z gombrowiczowskiej optyki widzenia świata, na co śmierć nie tylko zasługuje, ale ona po prostu to wymusza. I aktorka posłuszna temu tak postąpiła, bo w jej wykonaniu umieranie stało się obrazem prawdy, wyzwalającej się z wszelkich dwuznaczności. Ten jej silny i nagły poryw ku życiu w tych w ostatnich, dosłownie, momentach jego trwania, kiedy już za późno, aby coś mogło się zdarzyć, co by odwróciło bieg wypadków, zdaje się nagle stawiać problem Iwony od początku, jakbyśmy mieli o nią na nowo pytać, choć przedstawienie właśnie się kończy. Jakbyśmy mogli w tych ostatnich momentach przekonać się, jak życie samo w sobie jest w Iwonie mocne, kiedy tak się dławiąc nieustępliwie, wyciąga jednak głowę ku górze, żeby to dławienie przewalczyć. I nawet na stół się wczołguje, i wyżej jeszcze na rękach usiłuje się podnosić – i jest tak, jakby chciała wyjść ponad siebie, ponad ten ostatni własny dławiący jęk. Kiedy nikt nie ma już tu do powiedzenia nic, ponad tę niemoc, co ogarnia i zniewala wszystko, cokolwiek by się w tej chwili robiło i pomyślało. I taka rozstaje się z nami księżniczka Iwona, kończąc przedstawienie. A dobry czas znowu może Królestwu wrócić. Ale po tym zakończeniu nie mam ochoty myśleć o tym dobrym czasie, który dla Księżniczki Iwony na pewno nie byłby dobry. To już wiem.

 

Teatr Nowy im. Tadeusz Łomnickiego w Poznaniu: „Iwona, księżniczka Burgunda”, Witold Gombrowicz

 

Reżyseria: Magdalena Miklasz;

adaptacja i dramaturgia: Żelisław Żelisławski;

scenografia: Kaja Migdałek;

reżyseria światła, video: Adam Zapała;

muzyka: Anna Stela;

choreografia: Marta Bury;

multimedia: Amadeusz Nosal.

Premiera: 30 września 2017; Duża Scena.

 

Andrzej Górny