Na początku lutego na naszych łamach zaprezentowaliśmy
wybrane fragmenty scenariusza autorstwa Andrzeja Górnego, zatytułowanego „Bez dna”. Dziś polecamy wywiad z tym poznańskim autorem, krytykiem i scenarzystą.

Michał Sobkowiak: Pański
ostatni scenariusz jest zatytułowany „Bez dna”. Skąd taki tytuł i pomysł na
scenariusz?
Andrzej Górny: Bez dna? Czy nie tak się dzieje?
Przy każdym kolejnym kroku jaki stawiamy, kiedy pytamy o siebie samego, świat w
jakim żyjemy, czy wreszcie wszechświat o którym współczesna nauka przynosi nam
ciągle nowe rezultaty swoich badań, a my korygujemy swoje o nim wyobrażenia –
rodzą się więc ciągle nowe odpowiedzi i nie ma tego końca. Przynajmniej jak
sięgam pamięcią w swoją przeszłość od wczesnej młodości – nic w tej sytuacji
ciągłego dochodzenia do prawdy i to na różnych poziomach życia – się nie
zmienia. Nasze poznawanie nie sięga nigdy dna, gdy chodzi o siebie samego, i o
to co dokoła.
To że świat, i człowiek tak szczególnie w nim usytuowany,
zaistniał dla mnie jako niedocieczona ciągle tajemnica, wiąże się w dużym
stopniu z dwiema podróżami do Azji pod koniec lat siedemdziesiątych i w
osiemdziesiątych. Choć myślałem o tym już wcześniej. Nie na darmo pobudzał do
takiego myślenia o świecie Raport Rzymski pt. „Granice wzrostu”, uczonych
głównie z Massachusetts Institute of Technology w Nowym Jorku, wydany w Polsce
w 1973r. To wtedy tak definitywnie i powszechnie już konstytuowała się na
Zachodzie konieczność globalnego myślenia o tym co się w świecie dzieje.
Muszę tu dodać, że już w tym samym roku w nurt myślenia
globalnego włączała się Izabella Cywińska realizacją „Gigantów z gór” L. Pirandella
w prowadzonym przez nią wówczas Teatrze Nowym w Poznaniu. I mogłem wtedy pisać
o wielkim miażdżącym wszystko walcu w jej przedstawieniu, przed którym uciekają
ludzie, kiedy nasuwało się nieuchronne pytanie o los świata, i o wizję, która
byłaby odpowiedzią na jawiącą się nam rzeczywistość bez ostatecznych
odpowiedzi, co do jej charakteru i w końcu losu. A więc stąd właśnie „Świat bez
dna”, jak nazwałem to później, pisząc w 1979r. najpierw powieść „W podroży”
(wydana 1981, 1985) i po wielu latach, już w wolnej Polsce w scenariuszu, o
którym dzisiaj rozmawiamy. Ale decydujące znaczenie o napisaniu scenariusza
miały obie podróże do świata Azji popołudniowo-wschodniej i wschodniej. One
ugruntowały w mojej świadomości ogrom absolutnie odmiennych, obcych sobie i co
więcej, przeciwstawnych przestrzeni ludzkiego życia, gdzie narzucała się w
pierwszym rzędzie jako dominująca rzeczywistość kulturowa, a polityczna o wiele
bardziej wydaje się być jednak pochodną. To wtedy dzięki podróżom globalne
myślenie otwierało przede mną pojęcie świata bez dna, choć jednocześnie wiemy,
ze coraz bardziej się kurczy, że mówimy już o globalnej wiosce. A jednocześnie
w obu podróżach przekonywałem się, że jest bez dna, ciągle można mówić o nim
inaczej. Obcość do przezwyciężania jest przed nami na każdym kroku.
Pamiętam mocne uderzenie zaraz w pierwszych tygodniach, to
wyraźne zdecydowane ostrzeżenie, kiedy w Port Saidzie, wymknąłem się do miasta,
wbrew ostrzeżeniom i po kilkunastu minutach znalazłem się na szerokiej,
całkowicie pustej ulicy bez śladu jednego choćby żywego człowieka – ulicy
roztapiającej się daleko przede mną we mgle słonecznego światła, a z obu stron
obwarowanej murami budowli zupełnie bez okiem i drzemiącej tak niejako w swej
posępnej egzystencji. Zatrzymałem się momentalnie, kiedy zabrzmiał dziwnie monumentalnie,
jak przestroga, głos muezina, który nagle wszechwładnie zapanował nad
nieruchomością tych budowli i przestrzeniami dokoła, przydając jej jakiś
graniczny, absolutnie niedostępny dla mnie sens. Obróciłem się momentalnie,
powstrzymałem się jednak, żeby nie biec. Wydawało mi się, że może to spowodować
jakąś reakcję tego co w tej chwili jeszcze niewidoczne. Nie zastanawiałem się o
co lub o kogo mi chodzi by w ten sposób 
nie zwiększać ryzyka prowokowania tego nie rozpoznanego otoczenia, czy
raczej rzeczywistości w którą wtargnąłem bezceremonialnie, jakby samo
pragnienie poznania miało być wystarczającym uzasadnieniem czy
usprawiedliwieniem tego wtargnięcia. Ważne też stało się w tamtej chwili jedno,
aby móc powoli, bardzo spokojnie, wycofać się. I miała być to dla mnie nauczka,
potem jeszcze powtarzana, że samo pragnienie poznania w istocie nie zawsze musi
wystarczyć za legitymację dającą prawo do wnikania w cudze światy. I tak
historia trójki moich bohaterów w scenariuszu, to jakby bezkarne zaplątanie się
w rzeczywistość rozległego świata – choć mieli swoje do tego prawa jako
zawodowi tłumacze – od Wietnamu, przez Warszawę, Berlin, góry Harzu i Nowy Jork
– a więc świat, który jest bez dna w swym skomplikowaniu na rożnych poziomach
jego egzystencji. Otwiera się ten świat dla trójki bohaterów ciągle nowymi
niespodziankami, gdzie przyczyną mogą być raz oni sami, raz świat dokoła, a w
końcu i zwykły przypadek, który może w tym splocie różnych determinant wcale
nie przypadkowych, odegrać nagle rolę decydującą. Ale to nie znaczy jednak, że
zawsze trzeba przegrać jak dzieje się to w przypadku Otto i Ryszarda. Dla
Ulrike to zaplątanie się w świat w ostatecznym rachunku da jej chyba wolność,
bo nie wróci już do enerdowskiej ojczyzny, przejmie pałeczkę wolności, która
Otto zgubiła w Wietnamie, bo solidaryzując się z uchodźcami zginie z nimi bez
wieści w Zatoce Tajlandzkiej. Gdy chodzi o Ryszarda, to najzwyklejszy przypadek
dopełnił jego los, choć w istocie także poczucie wierności wobec nieżyjącego już
Otto, jako że chyba dlatego tak koniecznie chciał odzyskać pozostawioną w
wagonie książkę Otto, wobec którego mógł się poczuwać do winy, zdradzając go
kiedyś z Ulrike u podnóża góry Bröcken, której nie na darmo patronuje
Mefistofeles z dzieła Goethego. Może wracając w góry Harzu, Ulrike wierna ich
wspólnej tam wędrówce na początku znajomości, nie wiedziała, że dopisze kolejne
ogniwo decydujące o jej życiorysie dzięki przypadkowo spotkanej tam wycieczce.
Bo okaże się w ten sposób jednak wierna – i Otto, i Ryszardowi. Ich śmierć nie
okaże się zupełnie daremna. Inaczej mówiąc świat jest bez dna, a w skutkach
oznacza to, że są one zawsze na plus i na minus, bo całkowicie jednoznacznych
rozwiązań nie ma, co najwyżej jest tylko koniec – ale to już tylko absolut, wobec
którego trudno człowiekowi o własną, ostateczną odpowiedź. Odchodzi się
otwartym na wszystko, co zdołamy pomyśleć, wyobrazić sobie. Ślad tego
znajdujemy chyba w tych chwilach rozpaczy Urlike, kiedy na jej oczach zginął w
wypadku Ryszard, a ona błądząc potem w parku, jakby szukała dla siebie
odpowiedzi, wsparcia, tam gdzie jest, natychmiast – i trafia na rzeźbę kuli
ziemskiej i, dopiero wtedy odkrywa, że jest tak blisko pod jej własnymi stopami.
Czy może być większe oparcie?
Wszyscy są na czyimś pasku. Tylko nie wiesz na czyim. Ta gorzka refleksja, że każdy gdzieś należy, każdy może donieść, to
wspomnienia z okresu PRL? A może jest inna inspiracja?
Tutaj zdecydowanie inna. Kontekst tego powiedzenia jest tutaj
pojmowany o wiele szerzej (przez Ulrike). Ale na razie, przynajmniej dopóki
pensji obywatelskich w świecie naszej cywilizacji jeszcze powszechnie nie ma,
trzeba mówić o „pasku”, choć myślimy o fundamentalnej zależności na jaką są
skazani wszyscy, dzięki czemu społeczeństwo jest poniekąd dla człowieka
kategorią bytu najważniejszą i rzeczywiście dość spoistą (w bardzo dawnych
czasach oczywiście plemię). Ten „pasek” nie dotyczył samej Ulrike (w jej
wyobrażeniu) żyjącej przecież w państwie ludu pracującego, NRD, a więc
dyktaturze „wszystkich” lub co najmniej „większości” i (dlatego, niby z
konieczności wyłącznie „technicznej”, musi być „ten jeden” i jego grupka, znana
nam np. z nie tak odległej historii jako Biuro Polityczne Partii wiecznie
rządzącej), gdzie dlatego z siłą tej władzy, i z jej bezwzględnością nie trzeba
się było za bardzo kryć (można było nawet jawnie strzelać do tych, którym się
nie podobała i przekraczali bez jej zgody granice ( np. „Mur berliński”). Tutaj
z przyjaciółmi Ulrike, nazywając więzi nie tak konkretnie, ale za to nieco
pogardliwie „paskiem”, odnosiła to do Zachodu, czyli dyktatury pieniądza,
absolutnie o wiele bardziej dyskretnie i skutecznie, trzymającej mnogość ludzką
społeczeństw Zachodu w dobrowolnym i często szczęśliwym posłuszeństwie, bez
koniecznych siłowych, czy wręcz krwawych ekscesów tak nazwanego „trzymania za
mordę”.
Jak z perspektywy czasu
ocenia Pan zrywy wolnościowe w Polsce i Europie z okresu tzw. zimnej wojny?
W Polsce wpływ tych zrywów był ogromny na umysły młodych
ludzi, i dlatego postać Ryszarda ze scenariusza, jego otwarta postawa wobec
świata, pragnienie i gotowość do zmian nie musiała być wytworem moich pobożnych
życzeń, lecz miała oparcie w faktach z rzeczywistości. Zresztą jeszcze przed
Poznańskim Czerwcem ’56 powstawały pierwsze, sygnały, że dzieje się źle, zwłaszcza
w sferze kultury. Już w 1955 r. Adam Ważyk publikuje niezwykle krytycznie
podsumowujący pierwsze lata budowy socjalizmu w Polsce (1949-1955) „Poemat dla
dorosłych”, chociaż sam był przecież przez te lata gorącym zwolennikiem
narzuconej Polsce dyktatury. Prawie równolegle, już w następnym roku robotnicy
zaczęli dopominać się zdecydowanie o poprawę swego bytu, co doprowadziło w
konsekwencji do Poznańskiego Czerwca‘56. Choć zaznaczam w scenariuszu, gwoli
prawdy, że jeśli chodzi na przykład o samą karierę Ryszarda, szczególnie jako
tłumacza międzynarodowego, miało znaczenie także zamocowanie rodzinne w
rzeczywistości politycznej PRL-u. Takie były czasy. Z doświadczeń własnej
młodości mam w pamięci przeżycia z okresu Polskiego Października 1956r., kiedy
w dramatycznych dniach tego miesiąca kończył się w Polsce stalinizm i widziałem
jak rewoltowały się postawy młodych ludzi, głównie studentów. Tak się złożyło,
że zjechaliśmy wtedy do Warszawy – delegaci z wszystkich wyższych uczelni w
kraju, wybrani na otwartych zebraniach studentów. Jechali także z nami
przedstawiciele rozwiązanych związków młodzieżowych, ale nie oni narzucali
przewodni ton w dyskusji. Obradowaliśmy przez kilka dni w siedzibie Związku
Nauczycielskiego Polskiego na Podwalu. Robiły wrażenie horyzonty myślowe
studentów – oto „dyktatura proletariatu”, na chwilę tylko jak się później
okazało, zrezygnowała ze swoich ideowych prerogatyw, cofnęła się jakby w cień
by dać upust wolnościowemu entuzjazmowi młodych w tym niesamowicie dziwnym i
arcyważnym miesiącu kończącego się roku. Wrażenie robiła zaskakująca jak na owe
czasy rozległość horyzontów myślowych studentów, które tam w dyskusji budziły
respekt. Dlatego nie było mowy, aby udało się wmanewrować zebranych w tworzenie
nowej scentralizowanej organizacji, podatnej znowu na presję i sterowanie – na
tyle byliśmy już dokształceni, a przede wszystkim nauczyliśmy się otwartości,
która wydawała nam się czymś oczywistym w takim kilkusetosobowym gronie. (To
scentralizowanie ruchu młodych udało się Władzy w następnym roku). Przez kilka
dni czuło się na tej wielkiej sali powiew swobodnego reagowania, padały bardzo
rożne i śmiałe propozycje organizowania ruchu młodych ludzi. Muszę dodać, że i
my, z Poznania, byliśmy wtedy traktowani ze szczególną uwagą, nie przeczuwając
jednak tego, że zostaniemy przy okazji poddani pewnej poważnej próbie. W żywej
pamięci nie tylko u zebranych był Poznański Czerwiec. Oto premier Józef
Cyrankiewicz zaprosił poznańską grupę – było nas 32 z wszystkich poznańskich
uczelni – do Prezydium Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich na spotkanie.
Pamiętam przejmujący mnie na zawsze moment, kiedy w trakcie rozmowy wchodzi
sekretarka i pyta Premiera, czy może przekazać, telegram ambasadora z
Budapesztu. Premier przeczytał, podniósł wzrok i nie było w tym spojrzeniu
żadnego przekazu, który i tak od razu budziłby w nas nieufność i dystans – nie,
w tych oczach był tylko ciężar długiej chwili jego milczenia, co nam po prostu
oddawał, żebyśmy sobie sami ważyli. A potem słowa, pamiętam bardzo dobrze: „To
wam przeczytam”. I przeczytał, że na ulicach są czołgi, trwa ostrzał z dział.
Są zabici i ranni. Trwa atak na miasto… I dodał od siebie: To teraz już
wiecie, dlaczego w Poznaniu powiedziałem, że każda ręka będzie odcięta… Potem
Premier przeprosił nas na chwilę i wyszedł, zostawiając z problemem, jak
zareagować, co odpowiedzieć, kiedy wróci. Wywiązała się krótka, ostra dyskusja.
Jedno było jasne: Nikt nie chciał powiedzieć, że uznajemy osobiście jego rację.
Większość zgodziła się na mocno okrężną propozycję przedstawiciela rozwiązanego
ZMP, że można rozumieć powody, iż takie słowa zostały w Poznaniu powiedziane.
Muszę jednak koniecznie dodać, że kilku z naszej grupy miało odrębne zdanie i
pozostali przy swoim w głosowaniu, żeby nie mówić nic, nie dawać żadnej furtki,
żadnego pseudo rozgrzeszenia, do czego nie mieliśmy po prostu prawa!
Postawa Ryszarda, młodego życiowo i zawodowo tłumacza w
latach siedemdziesiątych, mimo oczywistych zależności jakie narzucał czas PRL-u
mogła jednak dawać mu pewną minimalną swobodę na poziomie bardzo indywidualnych
osobistych reakcji. I dlatego to, co mi się przydarzyło, nie w Sajgonie, ale w
tym mieście nazywającym się już wówczas Ho-Chi-Minh stało się częścią
doświadczeń Ryszarda i Otto, opisanych w scenariuszu A sprawa była
skomplikowana, tak jak w ogóle sytuacja w tym mieści w czasie pierwszych lat po
zakończonej wojnie, która w ostatnim etapie, po wycofaniu wojsk amerykańskich w
1973r. (na skutek zawartego w Paryżu rozejmu przez Kissingera i Le-Duc-Tho i po
jego zerwaniu w l975 przez Północ), była właściwie krótką wojną wewnętrzną
między reżimem postkolonialnym prezydenta Thieu Południowego Wietnamu a
wojskami Północnego Wietnamu. I dopiero, kiedy władzę przejął w Sajgonie
Wietnam Północny stopniowo następowało rzeczywiste jednoczenie obu części
kraju, oczywiście, z ogromnymi problemami. Scenariuszowy Ryszard niejako
„dziedzicząc” po autorze otwartą, wolnościową postawę, rzec można, że został
wręcz zmuszony by być jej wierny, choć tam w egzotycznych, społeczno- kulturowych
i politycznych całkowicie odmiennych warunkach, była to rzecz na pewno
wyjątkowo trudna i jest zresztą ciągle do dyskusji. Starałem się ten trudny,
skomplikowany charakter dotyczący okresu przejściowego, w pewnym stopniu
przynajmniej, opisać, bo celem całego scenariusza było coś znacznie więcej,
zgodnie z tytułem. Zabrakło też we fragmentach scenariusza opublikowanych w
wersji internetowej „Kulturalnika Poznańskiego” niektórych konfliktowych
sytuacji, które w scenariuszu częściowo to obrazują. Dlatego przywołam tutaj
pewne fakty z sytuacji, w której znalazł się wtedy sam autor scenariusza,
kontaktując się przypadkowo z pewną młodą Wietnamką.
Otóż blisko hotelu Caravelle, gdzie mieszkałem z kolegami, we
wnęce dużej bramy kilkupiętrowego domu, wciśnięta w nią, pomieszkiwała starsza
kobieta, i widać było, że jest mocno schorowana. Wracając po swoich codziennych
samotnych wędrówkach w mieście (samotnych, bo mój tłumacz i opiekun, po
pierwszym dniu wrogich pomruków, złych spojrzeń, syczeniu siedzących pod murami
domów – od razu rozpoznawano, że jest z Północy – rezygnował i ja to oczywiście
rozumiałem, bo stał się po części także bliską mi osobą w tych wielu tygodniach
wędrówki po Wietnamie), któregoś dnia, w końcu przysiadłem do niej. Z
angielskich pojedynczych słów zrozumiałem tyle, że jest z Kambodży, a potrafiła
tylko opisywać bombardowanie, powtarzając ciągle jedno groźnie brzmiące: Buch!
Buch! Widocznie stamtąd uciekła, pomyślałem wtedy. Z hotelu przyniosłem sporo
biseptolu, który na wszelki wypadek zabrałem z Polski, bo mógł pełnić funkcje
antybiotyku. Kiedy się podniosłem (co więcej mogłem w tych warunkach zrobić?),
z tyłu podeszła bardzo młoda kobieta z rowerem i płynną angielszczyzną mówiła,
że chce porozmawiać, pracuje w przetwórni ryb i chciałaby mi ją pokazać; a
dawniej była korespondentem dla amerykańskiej NBC. Umówiliśmy się na spotkanie
w niedzielę w salonie recepcji hotelu, gdzie, wiadomo, nie będziemy sami. Na
spotkanie poprosiłem także mojego tłumacza. Niestety, kiedy na chwilę odszedł,
z recepcji poproszono moją rozmówczynię. Chwilę później zobaczyłem, że dwóch
panów ubranych po cywilnemu wychodzi z nią z hotelu. Ja, odruchowo oburzony,
ruszyłem natychmiast za nimi. Żaden z panów się nie obejrzał, widocznie nie
spodziewali się, aby ktokolwiek w tym mieście mógł się ośmielić ich śledzić z
tak bliska, bo dzieliło nas nie więcej niż około 10 metrów. Jak się okazało,
nie znali jeszcze tak dobrze Polaków, przećwiczonych jednak trochę Poznańskim
Czerwcem, i Polskim Październikiem ‘56. A kiedy upewniłem się gdzie weszli, już
w towarzystwie przywołanych kolegów (żeby nie być bez świadków!), udaliśmy się
tam, aby wyjaśnić sprawę. Zjawił się także po kilkunastu minutach dyrektor
hotelu, i po jego interwencji, młoda kobieta wkrótce żegnała się z nami, jednak
już bez ochoty, aby kontynuować kontakt ze mną, czy zapraszać mnie ponownie do
przetwórni ryb, gdzie pracowała. Pozostał mi tylko jej otwarty list, który
adresowany do mnie, przed owym planowanym spotkaniem niedzielnym, który
pozostawiła w recepcji hotelu, zapraszając mnie do obejrzenia zakładu gdzie
pracowała. Do dzisiaj mam ten list (bo mi go dano na początku w recepcji!)
ciągle na wierzchu w biurku zapewne na wieczną nierozwiązaną tajemnicę mojej
pamięci – drwię ze siebie, niekiedy w chwilach bezsilnej złości, nawet po tylu
dziesiątkach lat! Dodam, że kilka lat temu pojawiła się szansa na kontakt.
Jeden z moich z synów, Michał, będąc służbowo w Ho-Chi-Minh, miał godzinę na
sprawy prywatne i pojechał taksówką na podany mi przez Minh Thién (bo tak się
podpisała w liście) adres zamieszkania. Niestety, ulica przy lotnisku kończyła
na 42 numerze domu, a podany w liście był trzycyfrowy: 522.
Jak pan widzi, Panie Redaktorze, nie tylko nam chce się
ryzykować i wyzywać los, bo bywają takimi także kobiety. Dręczy mnie ten list
leżący w moim biurku przez dziesiątki lat, obecnie, na nowo jakby odkrywany,
kiedy zaczęły się zmieniać na bardziej pozytywne relacje amerykańsko –
wietnamskie, i być może pojawiła się jakaś szansa dla tej już obecnie znacznie
starszej kobiety? Być może jej kontakt ze mną czy dawne związki z USA nie są
już traktowane tak negatywnie. Przyznam, że męczy mnie to pytanie obecnie tym
bardziej. Ale choć trudno się z tym pogodzić, wiem już niestety ostatecznie, że
nigdy nie otrzymam odpowiedzi. na pytanie, jak potoczyły się jej dalsze losy,
wówczas bardzo jeszcze młodej kobiety. Bardzo, bardzo rzadko, ale zdarza się,
że wracam myślami i zastanawiam się na co liczyła, pozwalając sobie na taką
otwartość w postępowaniu? I tak, mimo dziesiątek lat, jakie upłynęły, sprawa
wraca do mnie teraz jako pytanie o człowieka, i jak się okazuje po raz en-ty,
nie ma rzeczywiście owego „dna”, także gdy chodzi o tajemnice ludzkich
motywacji.
Bohaterowie „Bez dna”
chcą „otrzeć się” o zło, posmakować
diabelskiego szaleństwa
. Jest to chyba częste pragnienie, swoista próba
skosztowania „zakazanego owocu”.
Myślę, że są głębokie i w dodatku bardzo różne powody by
zdobywać się na takie niekiedy wręcz prowokacyjne, manifestacyjne działania
względem siebie, kiedy ostatecznego sensu – a i skutków także – nie jest się
wcale pewnym. Ma taką chwilę Ryszard, kiedy włącza się w awanturę na obradach
jeszcze w Berlinie, choć jest przecież tam tylko tłumaczem i nie powinien
pozwalać sobie na takie ryzyko, że jego kariera jako tłumacza międzynarodowego
będzie przekreślona, co, jakby za niego, lepiej rozumie dwoje Niemców – Ulrike
i Otto – i pomagają mu uratować się.
Ma bardzo szczególne chwile Ulrike, kiedy z Ryszardem zdradza
Otto, czyli zdradza swoją miłość, żeby niejako przyłożyć rękę, wręcz dobić tę
miłość, która się jej rozmyła przez kilka lat, kiedy się z Otto nie widzieli.
Może to jej zemsta na sobie? Ale jest też w tym wyzwanie, że stać ją na coś,
czym udowodni sobie, że życie jeszcze nadal przed nią, i może się odrodzić, tak
jak natura się odradza każdego roku. A są właśnie akurat w takim miejscu i
czasie (kwiecień!), gdzie Ulrike ma na to jakby przyzwolenie świata, jego praw
(dzieje się to przecież w górach Harzu, u stóp Brocken, tam gdzie w tradycji
niemieckiej odbywały się szaleństwa w Noc Walpurgii, ten sabat czarownic, i
objawiał swą moc Mefistofeles).
Jest tak z Otto, któremu bliska była sprawa o jaką walczył
Wietnam Północny, czyli o zjednoczenie kraju wedle ich własnej idei. A później,
kiedy zostało to osiągnięte, kiedy nie wszystko układało się w tym państwie jak
sobie wyobrażał, a jeszcze w dodatku, nie tylko miłość do Ulrike, ale i
przyjaźń z nią, została także poddana ostatecznej, bolesnej próbie – i w geście
chyba wyzwolenia z wielu tych rozczarowań, a także z bezsilności, że niczego
nie uda się już zmienić – decyduje się, by zerwać ze swoim dotychczasowym
życiem, i płynąć z uchodźcami w morze, czyli w nieznane, najpewniej na swoją
zgubę.
Nawet Kyo, wzór obowiązkowości wobec swego państwa, które
powierzyło mu opiekę nad Ryszardem, przełamuje się w pewnej chwili i chce dać
odczuć Ryszardowi, że choć ich relacje mają ograniczenie i nie można tego
przekroczyć, daje sobie jednak bardzo krótką chwilę, kiedy jest zupełnie
inaczej. Z pałającą twarzą od betelu, który ma w ustach, staje blisko hamaku
Ryszarda w wieczornym już mroku, żeby być jednak mu bliższym na ten jeden
jedyny moment szczególnego jakby wyznania, szczególnego dowodu przyjaźni. Autor
scenariusza nie potrafi tego inaczej nazwać, tym bardziej, że zdarzyło się coś
bardzo podobnego i jemu, w rzeczywistości.
Posmakować owego dziwnego szaleństwa, nazywanego czasem
„diabelskim”, to zderzyć się ze sobą samym, czy z drugim, czego może i nie
rozumie się, ale dowiadujesz się nagle, że jesteś w kontakcie, że to jakaś
niezbywalna cząstka prawdy i o tobie, choć ty świadomie nad tym nigdy nie
zapanujesz, ani też nie uda się tego Tobie wykorzystać, po twojej myśli, czy w
twoim jakimś konkretnym interesie. Jednak wiesz, że jest Tobą, czy z Tobą,
związane! Czy to jest istotną wartością? Nikt drugi tego nie powie, to tylko
można w skrytości swego ducha najpewniej – sobie powiedzieć i uznać wedle swej
woli.
Są granice, które dopiero w ciszy, w najbardziej spokojnym
miejscu widzisz
– mówi Ulrike. Jakie granice miał
Pan na myśli?
Tak, zdarza się wtedy, że ujawniają się granice między
ludźmi, które trudno nazwać, o których można by powiedzieć, na upartego, że ich
w ogóle nie ma. Oto Ryszard nurkuje w potężne fale oceanu, albo próbuje się na
nie wspinać, podczas gdy tłumacz, opiekun, sprawozdawca, kontroler, strażnik i
siłą rzeczy po tygodniach chyba jednak człowiek już bliski – wszystko w jednej
osobie! – siedzi w swoim ciemno-granatowym ubraniu i butach na gorącym piasku
nieruchomo i patrzy w Ocean. Potem Ryszard, ociekający wodą, stoi nad nim dość
długo w milczeniu, oddzielony niedbale rozrzuconym ubraniem. Wreszcie Kyo, nie
przerywając milczenia, rozbiera się do spodenek i bez słowa powtarza w oceanie
to co robił Ryszard. Potem długo stoją obaj nieruchomo, i bez słowa, patrzą na
ocean. Kiedy Ryszard obraca się tyłem do Kyo, on dopiero wtedy zdejmuje mokre
spodenki i ubiera się. I długo jeszcze potem nie mówią do siebie, jakby tę
pustkę – bo to już nie było zwykłe milczenie – trudno było im przekroczyć, albo
inaczej: nie chcieli jej przekraczać – ma być tak, musi być tak. Nie szukać
jakichś na bieżąco punktów stycznych, uszanować to milczenie, kiedy ten drugi
szanuje moje. Jest w tym zgoda, która nie musi niczego budować. Taka pustka,
tylko taka, co staje się nie wiadomo jakim prawem – jak wartość? Bo coś takiego
się zaczęło jawić im obu chyba… I mnie, kiedy staliśmy tak na tej plaży i bez
słowa patrzyliśmy na ocean. Ale, nie ten ocean już nas w tym momencie
mobilizował, i pobudzał dziwną czujność – bardzo wewnętrzną, jakby skrytą dla
siebie samego, żeby tylko tak stać. I tylko ta pustka była – bo żaden z nas
długo tego nie przerwał. I potem, że już, idziemy – ale to już było inaczej,
powiedziane, zwyczajnie, na luzie. (Tylko jak to się działo, kto tym
dyrygował?)
Gdyby ten tak utęskniony przez niektórych Zachód wygrał,
zostałoby jedno przykazanie: co kto lubi
– twierdzi Ulrike.
Patrząc na ruchy skrajnie lewicowe, widać, że nie jest to odosobnione dążenie.
Jednak zasada „co kto lubi” prowadzi do anarchii, a w końcu zostaje wykorzystana
przez silniejsze jednostki do przejęcia władzy – wtedy poza równymi pojawiają
się równiejsi. Zatem co zrobić (w sensie międzyludzkim, filozoficznym, a nie
politycznym) z wolnością, tolerancją i ich granicami, by nie zostały źle
wykorzystane.
Niekoniecznie do anarchii. Kapitalizm obfitego rynku uczy
nas, że jest raczej odwrotnie. „Co kto lubi”, to wcale nie jak w państwie
Ulrike, w NRD – to nie prawa narzucane przez jedną partię – ale bardzo
szczególnego rodzaju dyktat – bo rynku wielobarwnego, na którym jest wszytko i
to nie pozwala o niczym innym myśleć jak tylko o nieustannych pokusach
konsumpcji, gdzie zawsze w końcu znajdzie się to co lubisz (lub odkryjesz, że
byłoby potrzebne), i niejako za ciebie, za twoje życzenie, będzie mogło po
prostu odpowiedzieć, nieomal z góry właściwie decydować, wyprzedzając twoje
sformułowanie własnych życzeń. To przykazanie, któremu, jeśli tylko oferta jest
dostatecznie bogata, jesteś bardziej posłuszny, niż wszelkim przykazaniom i
fluktuacjom ducha, które niosą zawsze pewne ryzyko niedopowiedzenia, a i więc
niekiedy i niepewności gotowej sprawić niespodziankę.
Jeden z bohaterów „Bez
dna” pyta: czy człowiek zawsze wie komu
lub czemu naprawdę służy
? Co Pan by mu odpowiedział na to pytanie?
Jeśli uprzytomnimy sobie, że wszystko jest w ruchu w nas i
dokoła, a więc się zmienia, a my przecież tego nie kontrolujemy, w najbardziej
nawet minimalnie korzystnym dla naszych wyobrażeń wymiarze, to chyba trudno
odmawiać racji komukolwiek z trójki, tym rożnym ich reakcjom na zmiany jakie
zachodziły w Wietnamie po zwycięstwie Północy. I tak rozumiem ciągle jeszcze
pełną akceptację Ulrike tego, co już się zmienia, czy Ryszarda skupiającego się
po prostu na losie pojedynczej konkretnej osoby, by jej pomóc, czy wreszcie
Otto, który tak bardzo wspierał walkę Północy o zjednoczenie, a potem opuszcza
kraj razem z uciekinierami, solidaryzując się z nimi. To chyba byłby problem do
osobnej rozmowy i dyskusji. W każdym razie wydaje się, że człowiek jest po
prostu tylko dzieckiem losu, choć dziecko bardzo dużo potrafi sobie wmówić. Ale
może dlatego później, kiedy są oboje w Nowym Jorku, przyjaźń, a chyba nawet coś
więcej, co rodzi się między Ulrike i Ryszardem w ich wędrówce przez to miasto –
możemy uznać za ich triumf. W każdym razie ja tak ich widziałem, kiedy pisałem
tę część ostatnią, że musimy, i ja i przyszli czytelnicy, poczuć, że rodzi się
między nimi coś dobrego, że to ich odnawia wobec siebie przede wszystkim, choć
nie mogę też zapomnieć czy pominąć, tego co było przedtem. To też musi się przebić
do głosu w rodzącej się między nimi sytuacji, bo ma swoje miejsce. W końcu więc
o losach ich związku zadecyduje cała ich przeszłość. To ona zmusi Ryszarda, by
za wszelką cenę starać się odzyskać książkę Otto, którą mu przyjaciel ofiarował
z dedykacją. Każdy chciałby przezwyciężyć poczucie swej winy, a w tym
konkretnym wypadku nie zapomnieć nawet tego, że kiedyś u początku ich
przyjaźni, zdradził przyjaciela, kochając się z Urlike, związaną wtedy jeszcze
z Otto. Więc nagle odzyskać za wszelką cenę książkę, stało się nagle jedynym,
co może unieważnić fakt, że przyjaciela kiedyś zdradził, i na zawsze znaczyłoby
negatywnie o ich przyjaźni. A przecież może jeszcze uratować tę książkę, nawet
kiedy jest tak mało na to szans. I jeśli by się udałoby byłby niezbywalny
dowód, że przyjaźń Otto znaczy dla niego ciągle bardzo dużo, mimo że go nie ma
i nigdy nie będzie.
Otto wyznaje: Irytują mnie ideologiczne retusze. Sama naga
rzeczywistość zdobyła nas dla siebie, nie one
. Zbyt często ludzie, w
dzisiejszych czasach, do wielu spraw dorabiają ideologię. Uważa Pan, że jest to
słuszne?
Jasne. Otto bardzo drażniły wszelkie przyjęcia, by ich
ugościć, cieszyć się wspólnie ze zwycięstwa i to z pewną pompą, także
ideologicznym naddatkiem. Kiedy w kraju większości dokuczał krańcowy niedostatek,
a nawet także głód. Widział więc w tym zupełnie niepotrzebny fałsz, kiedy
korzystając z okazji wspólnych spotkań, tylko wybrani mogli lepiej się najeść.
Jako pisarz, jak Pan
myśli, co napisaliby „Poeci świata o (wojnie w) Wietnamie”?
Poetów świata urzekał pojedynek Goliata i Dawida. Dla nich
Goliat to USA, więc na zwycięstwo Dawida, czyli Wietnamu Północnego, czekano,
jak na wielkie zwycięstwo prawdziwie ludzkiej racji. Ale to jednak nie
odsłaniało całej prawdy konfliktu. Ten Goliat był – nie zapominajmy – państwem
demokratycznym, i wojna ta stała się ogromnie niepopularna w Stanach, zwłaszcza
wśród młodych Amerykanów, którzy organizowali się w potężny ruch antywojenny.
Pisano wprost, że wojnę tę Stany przegrywają przede wszystkim u siebie w kraju z
młodymi ludźmi. Bo Prezydent USA musiał myśleć przede wszystkim o wyborach, czy
nie będzie przekreślony w dużym gronie przyszłych wyborców. Stąd też rozmowy
pokojowe w Paryżu ciągnące się przez lata. A w tle tych rozmów był Wietnam
Południowy, czyli rozsypujące się państwo postkolonialne rządzone przez
dyktatorów, a popierane przez Zachód, głównie dlatego, żeby kraj nie wpadł w
orbitę sowiecką. A to zdecydowanie za mało, żeby mógł się z tym wiązać jakiś
atrakcyjny program dla społeczeństwa, w dodatku w przeważającej części
wiejskiego, potrzebującego zupełnie innych konkretów, żeby wyjść z nędzy i
chaosu. Choć z kolei na innym piętrze tamtego społeczeństwa, rzec by można
wysokim (czyli miniaturowym), a więc rzadko odwiedzanym, wyglądało to nieco
inaczej. Na spotkaniu kilku pisarzy polskich z pracownikami Uniwersytetu w
Ho-Chi-Minh, od razu, prawie bez słów – wystarczyło, że padły z obu stron
nazwiska kilku pisarzy i uczonych francuskich – można było zobaczyć ożywienie
na twarzach po obu tych stronach i natychmiast wzajemny kontakt. Przedstawiciel
władz stał się nagle kimś obcym, po prostu strażnikiem tamtejszej politycznej
poprawności, co nie miało tu przecież absolutnie sensu. Siedząc z nami, to on
nagle stawał się kimś obcym na tym spotkaniu, po prostu zbytecznym dla obu
kontaktujących się stron.
Ludzie odchodząc robią
miejsce, ale tak naprawdę dla kogo i po co? Podobny dylemat pojawia się pod
koniec scenariusza.
Myślę, że nie ma tu reguły na zawsze i dla wszystkich. Ale
gdy spojrzeć na losy trójki bohaterów „Bez dna”, więzi ich łączące miały dużą
moc wzajemnego oddziaływania, choć te oddziaływania, niektóre przynajmniej,
wymykały się ich świadomym decyzjom. I ten stan rzeczy starałem się w
scenariuszu w jakimś stopniu uchwycić. Kiedy Otto odpływa z uciekinierami i
znika na zawsze z życia Ulrike i Ryszarda, oni zbliżają się do siebie jeszcze
bardziej. Widzimy to w ich wędrówce przez Nowy Jork. Z kolei, kiedy ginie
Ryszard w wypadku, ona właśnie umacnia się w wierności do nich obu, choć
żadnego realnego sensu nie może to już mieć poza cierpieniem i bólem, które ją
dopadło. A jednak dzieje się inaczej. Nie wraca do NRD, jedzie na Brocken, tam
gdzie kiedyś umawiali się, że spotkają się wszyscy troje. A tam spotyka się
teraz z wycieczką rodaków z Niemiec Zachodnich. Nić przypadkowego koleżeńskiego
kontaktu okazuje się mieć jakaś wielką siłę przyciągającą, która otwiera
zupełnie dla niej nieoczekiwaną, ale i niekreśloną do końca perspektywę, tak że
trudno jej odwrócić się i przerwać ten kontakt, choć nie obiecuje niczego
konkretnego. Ale właśnie chyba dlatego nie odwraca się od nich, bo żadnej innej
własnej konkretnej drogi już dla siebie nie widzi – idzie z nimi.
Oczekiwanie powinno być
zawsze spełnione, czy może powinno trwać
tak w zawieszeniu i trzeba się z nim pogodzić i żyć
?
Dlaczego mamy się tylko godzić? My chyba powinniśmy tego
stanu wewnętrznego oczekiwania sobie życzyć. Czy ten stan nie jest istotnym
źródłem pobudzania naszego człowieczeństwa, naszego pragnienia i tęsknoty za
życiem, które by się dla nas otwierało swoimi rożnymi perspektywami – odważę
się tak powiedzieć – nawet kiedy nie jesteśmy absolutnie pewni, że oczekujemy
dzięki temu dobra, którego realnie doświadczymy zaraz lub w przyszłości.
Warto chyba wróci do owej Barmanki, która chce gościć
Ryszarda, zaprasza na herbatę, z którym pije piwo i nie chodzi jej o pieniądze,
lecz chce przesłać list do ojca jej dziecka w Nowym Jorku. Jest pełna
oczekiwania na przekór rzeczywistości, która zaprzecza temu oczekiwaniu, ażeby
kiedykolwiek mogło być spełnione. Ale ona tym oczekiwaniem żyje, można
powiedzie, że ono jedyne użycza jej jeszcze siły, aby żyć. Nawet nie można być
pewnym, czy nie wymyśliła sobie tego żołnierza amerykańskiego lub tego dziecka,
aby tylko móc oczekiwać czegoś w tym życiu, na jakie jest skazana. Autor tego
scenariusza pamięta kobietę na ulicy w Ho-Chi-Minh, jej wychudzoną postać, jak
stoi przy nim, kładzie mu mocno dłonie na klatce piersiowej i prosi. W jej
błyszczących oczach, w całej twarzy, było tyle pragnienia, i zdecydowania, że
musi go przekonać, żeby wziął ten list i oddał ojcu ich dziecka w Nowym Jorku,
bo ono jeszcze się wtedy nie urodziło, kiedy on wyjeżdżał i o nim nie wie, że
je ma, że ono żyje. I patrzyła, Panie Redaktorze – to takie chwile, kiedy
oczekiwanie wypełnia wszystko. Jest życiem. Więc nie było słów, żeby jej
odpowiedzieć. Nie ma na to miejsca.
Michał Sobkowiak
Osoby, które chciałyby
porozmawiać na temat scenariusza „Bez dna” lub powieści „Idź, tam gdzie jesteś”,
zapraszamy we wtorek 21 marca 2017r. o godz. 18:00 w Ośrodku Kultury „Dąbrówka”
na osiedlu Chrobrego 117 w Poznaniu. W spotkaniu weźmie udział Andrzej Górny, autor
obu tytułów oraz odbędzie się dyskusja z udziałem zaproszonych gości.