1.

Berlin
Zachodni, okolice Tiergarten. Na placu przed Forum Kongresowym trwa
młodzieżowa, antyamerykańska manifestacja. Na elewacji wielkie litery składają
się w napis: „WIETNAM DZISIAJ – JUTRO 29-30 KWIETNIA 1973”. Na salę obrad,
gdzie odbywa się konferencja, wtargnęła grupka manifestantów z transparentem
„YANKEE GO HOME!”. Konsternacja. Zamieszanie. Obrady przerwane. Ryszard, młody
tłumacz z Polski zirytowany i wściekły, wymachując rękami, pukając się w czoło,
zwraca się do Otto, kolegi za szklaną ścianką sąsiedniej kabiny. Coś mówi,
wykrzykuje. Otto nie słyszy, lecz przygląda mu się z uwagą zaskoczony skalą
reakcji. Ryszarda ponosi, wyskakuje z kabiny, biegnie tam, gdzie najbardziej
krewcy antagoniści stłoczeni przekrzykują się. Kiedy wmieszał się w ich grupkę,
zaczyna się bójka. Otto wychodzi natychmiast z kabiny i przedziera się do
Ryszarda. W tym kierunku przepycha się również Ulrike, dwudziestokilkuletnia,
mocno zbudowana blondynka. Wypatrując ponad głowami Otto i Ryszarda, woła w ich
kierunku.
ULRIKE
Uciekajcie!
Uciekajcie!
Otto
usiłuje odciągnąć Ryszarda od szamotającego się z nim Czarnego. Uderzony przez
Czarnego Ryszard zaczyna krwawić na twarzy i dopiero wtedy Otto wyrywa go z
kotłowaniny, kierując się do wyjścia. Kiedy znikają za drzwiami, pierwsza za
nim jest Ulrike. Staje przed zamkniętymi drzwiami, tarasując drogę ścigającym.
Kadr z filmu “Czas apokalipsy”

2.

Otto
z Ryszardem wpadają do przedsionka sauny z prysznicami. Otto ciągnie z rolki
długą wstęgę papieru toaletowego, żeby wytrzeć koledze twarz, zatamować krew.
Ryszard rozgorączkowany początkowo odpycha jego ręce, wikłając je w masie
papieru.
RYSZARD
Kretyni!
Dzieciaki!… Gdzie wy żyjecie?
OTTO
Opanuj
się! Jak złapią, z Wietnamu nici. Żadna pokojowa misja nie zatrudni
awanturnika.
RYSZARD
Agenta!
Agenta! Nie słyszałeś?!
Ryszard
daje sobie wreszcie wepchnąć głowę pod prysznic. Przez okno słychać okrzyki
manifestujących na placu. Widać jednak tylko nogi chwilami wytupujące rytm pod
skandowane okrzyki: „NIECH ŻYJE ZJEDNOCZONY DEMOKRATYCZNY WIETNAM!… AMERYKA
RĘCE PRECZ OD WIETNAMU!… RĘCE PRECZ!… WY-NO- CHA!… WY-NO-CHA!… Słychać
okrzyki biegnących korytarzem. Otto wraca błyskawicznie do drzwi. Trzymając za
klamkę nasłuchuje. Kroki oddalają się.
RYSZARD
Z
Polaczkami tak jest: Jedni agenci Wschodu, drudzy Zachodu. Małpy! Małpy! Nigdy
nie będziesz mądry w tym kraju. Ulrike nie wybaczy ci tej znajomości.
OTTO
To
ona zatrzymała ich przy drzwiach.
RYSZARD
O
ciebie chodzi.
Otto
otwiera drzwi na korytarz. Jest pusto i cicho.
OTTO
To
było dawno, co myślisz. Pięć lat dali nam do namysłu.
RYSZARD
Pięć?
To już wiem, komu się ta konferencja przydaje.
OTTO
Nie
powiesz chyba, że tylko dlatego tu jestem.
Na
końcu korytarza przy schodach ukazuje się Ulrike. Przywołuje ich ręką.
OTTO
Szybko.
Biegną
korytarzem.

 

 

5.

Góry
mocno zalesione i między nimi głęboka, zaciszna dolina. Tylko na niewielkiej
polanie, wokół ogniska kotłuje się od tańczących par. Śmiechy, wrzawa –
wsiąkają w otaczający, panujący nad wszystkim mrok. Ryszard wśród tańczących
par rozgląda się niecierpliwie, szuka kogoś. Nie jest to łatwe. Większość
bawiących się ma na twarzy maskę (on nie). Maski nawiązują do mitologii
germańskiej z rodziny bogów wegetacji i płodności, jak na kwiecień przystało. Czasem
jego interwencje, aby rozpoznać osobę są zbyt natarczywe i wtedy przeprasza
parę śmieszną czy dowcipną gestykulacją. Jego uwagę przykuwa wysoka, młoda
kobieta w masce bogini Freji. Wie że to Ulrike. Tańczący z nią mężczyzna
usiłuje wyprowadzić partnerkę poza taneczny krąg. Kobieta opiera się, choć nie
tak stanowczo; raczej sytuacja ją bawi, niż na serio wciąga. Kiedy wydaje się,
że mężczyźnie uda się przezwyciężyć jej opór, Ryszard nie ma już żadnych
zahamowań, dopada do nich, chwyta kobietę za ręce, jednym i drugim porywem
wyprowadza bez jej oporu poza taneczny krąg. Tamten zaskoczony nie reaguje. A
oni już poza obrębem światła. Ulrike momentalnie przejmuje inicjatywę, i to
ona, śmiejąc się, ciągnie Ryszarda w stronę zarośli okalających polanę.
ULRIKE
(w
masce Freji) Jak już, to dalej! Dalej!
RYSZARD
(kręci
głową) Nie wiem! Nie wiem!… Czy to ty!? Ty?!… A ja, to ja!?… (śmieją się
oboje)
ULRIKE
Nie
ważne: czy musimy, czy nie! To się podoba!… Naprawdę prawdziwe
czarodziejstwo!(śmieje się) Uwierzmy raz! (ciągnie go energicznie za rękę w
stronę zarośli)
Wpadają
w krzaki. Trzymając się za rękę, drugą rozgarniają je, i brną jak na wyścigi,
śmiejąc się, w coraz większą gęstwę.
ULRIKE
(na
moment staje, zatrzymując Ryszarda) Nic nie wiesz! Pamiętaj, jeśli ciśnie się
na usta imię: odrzucasz, jak zgniłe jajo! Wszystko!
Prą
dalej. Ulrike nagle upada, pociągając Ryszarda.
RYSZARD
(dopiero
po chwili szepcze w maskę leżącej pod nim) Słyszałem, że Freja: piękna, mocna.
Raz musi być posłuszna bogom. Raz jedyny!
ULRIKE
Idź,
jak szedłeś! Rób, co robisz! Czy źle czy dobrze: nie myśl! Sprzeciw to grzech,
a nie jak cię wszędzie uczą: chytrze i podstępnie!
RYSZARD
Rany!
Frejo! Nigdy nie chodziłem jedną drogą. Zawsze było wiele!
ULRIKE
Zamknij
oczy. Wtedy masz tylko usta, ręce, nogi: Co ci podpowiedzą?… Bo Freja nie
myśli. Ją porwali kiedyś Olbrzymi. Prześlizgnęła się im między wielkimi
palcami, chcąc, nie chcąc… I wolna! A przeżyć swoje musi. Co przeszło koło
nosa: ostatni czas i tak weźmie odwet za całą prawdę! Musi!
RYSZARD
Ze
mną? Dobrze widzi?
Ulrike
zdejmuje maskę. W ciszy patrzą na siebie.
ULRIKE
Widzisz
z kim się zadajesz… (śmieje się, rozkładając ręce jak bezbronna) Już za późno,
Ritschi! Nie ma innej drogi. (śmieje się, z powrotem zarzuca mu ręce na szyję)
RYSZARD
Uli…
to jak na skrzydłach. Spowiadać się nie trzeba!
Ulrike
przyciąga głowę Ryszarda i całuje już uważnie, choć jeszcze lekko, krótko.
Potem – długo, długo. Trzyma jego głowę blisko, tak że usta zostają przy
ustach. I patrzy w oczy, których nie zna, nic o nich nie wie, szepcze mu to
wprost.
ULRIKE
(szepcze)
Oszczędzasz… chwilę?… Uciekają nam, Ritschi.
RYSZARD
Nic
nie zrobiło się proste, Uli.
ULRIKE
Wiem,
to było piękne: ulice, ludzie, on. Cała Praga. Ale są lata. Ritschi… On chce,
żebym odkryła na nowo, sama siebie. To nie wychodzi! (zaciska ręce obejmujące
Ryszarda)
RYSZARD
Słuchaj,
powinniśmy wrócić… Poszłaś, potem ja… Coś mu powiedziałem… Myślę, że chciałby
tańczyć z tobą.
ULRIKE
Ale
przyszedłeś ty! I jesteś dla mnie tylko ty! (przesuwa dłonią po jego głowie,
potem trzyma ją w dłoniach) Jeden dzień. Jedna noc. Jestem naprawdę Freja,
Ritschi… Tak czuję. To nie zabawa. Akurat kwiecień i Freja ma władzę.
(przyciąga jego głowę) Ma władzę! (Całuje długo. On odpowiada. I już nie mają
ochoty niczego przerywać)

 

 

6.

Noc.
Nad zalesionym górskim grzbietem barykadującym ciemny horyzont, widać na niebie
łunę światła przypominającą poświatę księżyca, którego nie ma. Przypomina to
pustą, oświetloną scenę teatralną, gotową na przyjęcie aktorów. Z lasu na
siodło między wzgórzami wychodzą Otto, Ulrike i Ryszard. Mrok nie jest tutaj
gęsty ani przytłaczający. Trochę dalej przed nimi, początkowo łagodnie
opadający teren przechodzi w dość strome zbocze odległej, tonącej w mroku
doliny.
ULRIKE
(zatrzymuje
się) Otti, gdzie prowadzisz?… Rzeczywiście, jak na księżycu! I jakim tanim
kosztem. Inni muszą wydawać miliardy by tam poszybować My trochę fizycznego
wysiłku.
OTTO
Góry
Harz. Zmień jedną literkę i wiesz, gdzie naprawdę jesteś: im Herz. W tym jednym
jedynym miejscu, które ci bije całe życie… Nie doszło do ciebie?
RYSZARD
Już
wiem. Mefisto upatrzył sobie ten czuły punkt, kiedy życie na wiosnę kiełkuje,
rozgląda się za przestrzenią dla siebie, i on wtedy kusi mirażami, nie da ani
chwili, żeby zmądrzeć. A Czarownice szaleją już za najlepszym kąskiem.
ULRIKE
No!
A ja wreszcie rozumiem tych, co nas po wojnie podzielili i tutaj zrobili
granicę. Jedni i drudzy chcą na Brὅcken trzymać łapę, mieć udział w harcach,
przynajmniej dopóki są ich wojska. To napędza: Wieczne nieodparte zło
czarownic.
RYSZARD
Ładnie
wymyśliłaś, ale popatrz, (obraca się i spogląda w stronę łuny na ciemnym
niebie) to ze wschodu, z twojej strony, gdyby komuś zachciało się uciekać. Co
będzie jak ta łuna się rozleje?
OTTO
No,
właśnie, dlatego krzyczymy o Wietnamie.
ULRIKE
Richard,
powiem ci inaczej. Gdyby ten, tak utęskniony przez niektórych Zachód wygrał,
zostałoby jedno przykazanie: co kto lubi. Świat szybko dostałby zadyszki.
RYSZARD
Diabeł
uderzył nam do głowy. Najlepiej rzucić przekleństwo i załatwione.
OTTO
Noc
zaciemnia. Nie da się od razu wszystkiego rozszyfrować. W jednym porywie by się
chciało zrozumieć, przeskoczyć. Myślicie, że w tym nie ma pułapki?
ULRIKE
Jest
na kogo pokazać: góry! Ostoja jedyna. (śmieje się) Tego nikt nie ruszy.
RYSZARD
Góry,
to podstęp naszego Mefista!
ULRIKE
Ja
bym cię skazała za mieszanie bytów z gruntu sobie obcych. (zwraca się do Otto,
ale już bez dwuznacznych uśmiechów) Powiedz, co Luter mówił o sumieniu? Jak się
bronić? Czy mamy takie sprawiedliwe lustro, co ostrzega?
RYSZARD
(wtrąca)
Daj spokój. Za daleko i za wysoko! Jesteśmy tłumaczami, stacją przekaźnikową.
Inaczej rzucić ten zawód!
OTTO
(do
Ryszarda) Poczekaj, przekaźnikową nie do końca. (do Ulrike) Uli, dla Lutra
najważniejsza łaska Boga, który ocenia żarliwość człowieka doświadczanego
nieprzerwanie złem. Tego nie zdefiniuję, to na własny rachunek każdego.
RYSZARD
(do
Ulrike) Luter? Nie potraktują ci tego jako furtki do apolityczności? Uważaj!
ULRIKE
No,
wiesz, troszczysz się o moją ideowość?… A sam? Chyba lubisz swoimi ścieżkami,
omijać wszelkie deklaracje, co?
RYSZARD
Jako
diabeł tej nocy nie mogę życzyć akurat tobie inaczej: Bądź ideowa! (z niejakim
uśmieszkiem) O przyczynach, ani słowa!
OTTO
(do
Ulrike) Gotowy na pakt z diabłem, żeby tylko uprawiać zawód!
RYSZARD
(do
Otto) Jak się żyje w takim kraju jak ty, opłaca się być świętym. Ale Uli musi
uważać, żebyście nie czekali znowu pięć lat na spotkanie.
ULRIKE
Jestem
głupia. Głupia! (podrywa się i biegnie przed siebie w wysokiej trawie na zboczu
łagodnie opadającym ku dolinie).
Daleko,
w dolinie tonącej w mroku, nikłe ślady ognisk, jak błędne ogniki zawieszone w
ciemności. Otto i Ryszard idą za nią i zatrzymują się, kiedy ona staje,
zachowując dzięki temu pewną odległość.
ULRIKE
(ciągle
patrząc w stronę doliny, mówi na tyle głośno by usłyszeli) No i co?… (obraca
się do nich) Tak czy inaczej, trzeba z powrotem.
OTTO
W
co tak zwątpiłaś?
Ulrike
nie odpowiada, wraca do nich milcząc. Podchodzi do Otto i całuje lekko, trochę
ceremonialnie w policzek.
OTTO
(dopiero
po chwili patrząc przed siebie, choć do niej mówi) To tak?… Z czym się
żegnasz?… Może przepraszasz?
ULRIKE
Nie
wiem, Otti. Byłam tą, która wie mocno. Dzisiaj akurat nie. I nawet nie wiem,
dlaczego…
Zwraca
się w stronę doliny. Patrzą tam teraz wszyscy. Ulrike wyciąga rękę w kierunku,
gdzie migoczą ogniki, tak jakby wybierała cel.
ULRIKE
(adresując
do Otto) Ten?
Milczenie.
ULRIKE
(palec
trochę się przesunął) Czy ten?
OTTO
Wybacz,
nie lubię w ciemno.
ULRIKE
(do
Otto) No widzisz, jaki jesteś. (jak pogodzona z tym co pomyślała)
RYSZARD
Uli,
zauroczyłaś się Mefisto. Jutro i tak wszystko będzie na swoim miejscu.
OTTO
(uśmiecha
się do Ulrike) Wsłuchuj się w siebie; tak naprawdę, wokół nie ma niczego co by
podpowiedziało.
ULRIKE
(do
Otto) Nic się nie odzywa, serce po swojemu… jak serce (szeptem) zwyczajnie.
Ulrike
rozkładając ręce, nagle puszcza się biegiem po pochyłości.
RYSZARD
(woła
za nią) Uli! Jak obsłużymy do ONZ-tu włącznie, musimy się tu spotkać! Dopiero
wtedy sobie powiemy! To będzie ważne!
ULRIKE
(przystając
obraca się i odkrzykuje) A jak się nikt nie odezwie?!
OTTO
(zwyczajnie)
Nie może tak być? Nie ma wtedy ani pytań, ani odpowiedzi. Będziesz je wymyślać?
Samej sobie, po co to potrzebne?
ULRIKE
Nie
musi! Niczego nie musi być. Tylko wieczna cisza, jak tu.
Ulrike
powoli, spokojnie idzie ku nim, Dopiero kiedy się do nich zbliżyła, odwróciła
się znowu w stronę pogrążonej w mroku doliny. Widocznie jakiejś odpowiedzi
można by się stamtąd stale spodziewać.

7.

Sajgon
(od 1975 r. Ho-Chi-Minh). Śródmieście. Ryszard idzie ulicą, po obu stronach
kilkupiętrowe mieszkalne budynki. Białe elewacje szczerbią się czernią przy
oknach, rynnach i wnękach balkonowych, rezultat wilgotnego tropikalnego
klimatu. W przerwie między budynkami jak w szerokim prześwicie odsłania się
nagle rozległy obszar bardzo niskiej zabudowy aż po daleki płaski i lekko
zamglony horyzont. Nad nim ogromna czerwona tarcza słońca zasnuta fioletowymi
odmętami, które skutecznie wygaszają agresywność czerwieni, wnosząc sobą
posępny smętek. Czerwona tarcza wydaje się być nienaturalnie blisko, jakby
prawa regulujące kosmicznymi odległościami przestały obowiązywać i każdej
chwili mogą się zdarzyć najbardziej nieprzewidywalne kolizje. Ryszard
przystanął zdumiony. Jest jednak w tym widoku znieruchomienie i spokój
zmęczonego dnia wyznaczające trudno uchwytne granice niezbędnego
bezpieczeństwa. Dopiero po chwili o wiele bliżej ponad strzępiącymi się dachami
widać białą kopułę świątyni, niczym lśniącą wydmuszkę, która swą nieskazitelną
jasnością zdaje się być skazana by odlecieć zaraz samotnie w przestrzeń.
Pionowe kreski minaretów jak niewzruszeni strażnicy wskazują nieodwołalny
kierunek. Czerwona tarcza swoim szerokim, niedosiężnym łukiem zagarnia cały ten
skłócony wewnętrznie krajobraz, czyniąc go na swój sposób wzniosłym i
niedostępnym. Do Ryszarda zbliża się starzec oferujący wybór akcesoriów
erotycznych. Ryszard zbywa go zdawkowym uśmiechem i natychmiast rusza. Tamten
starczym truchcikiem chce nadążyć. Widząc, że się to nie uda, chwyta go za
rękę. Ryszard przystaje. Tamten zdejmuje tzw. „bawole oko” z paletki i usiłuje
mu wcisnąć w dłoń. Ryszard kręci głową, że nie, nie… W końcu widzi, że ma już
w dłoni. Spogląda w twarz starca żłobioną bruzdami, jak bliznami niewiadomego
pochodzenia, a najdłużej w oczy czepiające się go błagalnie. Poza bezradnością
nie ma w nich niczego więcej. Ryszard wyciąga z kieszeni kilka dolarów, daje.
Tamten ciągle patrzy, jakby nie wierzył, że to o co zabiegał – już ma. Ryszard
uśmiecha się do starca, tak jakby ten uśmiech też mu darował i chciał, żeby to
trwało jakiś czas. Potem rusza, choć teraz wolno, spokojnie, przymierzając
najpierw jeden palec, potem dwa – i wtedy jest ciaśniej, „bawole oko” tak łatwo
nie zsuwało się z dwóch. Starzec, chociaż schował pieniądze, ciągle jeszcze
stoi i patrzy za nim. Nagle od ściany pod balkonami spośród siedzących podrywa
się dwóch. Są przy starcu. Jeden trzyma za ręce, drugi błyskawicznie wyłuskuje
pieniądze z kieszeni. Krzyk. Ryszard się obraca. Tamci dwaj, widząc to, biorą
starca między siebie i znikają w najbliższej bramie. Ryszard widzi rząd oczu
siedzących pod balkonami wpatrzonych w niego beznamiętnie, tępo, jak obcy jemu
mur. Jeszcze chwila wahania i idzie dalej, trzymając w ręce „bawole oko”.
Przechodząc obok dużej, ciemnej bramy nagle rzuca je w nią. Przyspiesza.

 

 

9.

Zaniedbane
wnętrze łączące funkcje sypialni i kuchni. Na kanapie siedzi Ryszard.
Naprzeciwko pod ścianą stoi młoda kobieta przyparta do niej przez Kazika.
Delikatna uroda, właściwie jeszcze dziewczyny, kontrastuje z jej mongoidalnymi
rysami: skośnymi oczyma i szeroką twarzą. Choć może dlatego subtelność
emanująca z twarzy zwraca uwagę i robi szczególnie silne wrażenie. Kazik
kładzie ręce na gołych ramionach dziewczyny i gładzi je, przesuwając dłonie w
górę i w dół. Cały czas wpatruje się w nią, chce zwrócić na siebie uwagę. Ona
omijając wzrokiem jego twarz patrzy nieco w bok, na siedzącego na kanapie
Ryszarda. Kazik w pewnym momencie traci cierpliwość, obraca się i patrzy
wyzywająco na niego, choć ten również nie zwraca na niego uwagi zaintrygowany
zainteresowaniem dziewczyny. Kazik, spoglądając to na jedno to na drugie, nie
potrafi włamać się w wymianę spojrzeń dwojga, choć to on stoi przy dziewczynie.
KAZIK
(do
Ryszarda) Co się tak gapisz?
RYSZARD
(nie
odrywając wzroku od dziewczyny, mówi do Kazika) Przyprowadziłeś, to się gapię.
KAZIK
Umówiliśmy
się.
RYSZARD
Na
co? Kiedy?
KAZIK
Co
się wygłupiasz…? Mamy grać, kto pierwszy…?
RYSZARD
Gry
zostaw kretynom, co nie umieją znaleźć zajęcia.
KAZIK
Kurwa,
przestań!
RYSZARD
(wreszcie
spojrzał na Kazika i po chwili milczenia mówi cicho) No. Patrzę. I co?
KAZIK
Okay…
Siedzą bezrobotne w herbaciarni. Niech ci będzie, zejdę.
RYSZARD
(jego
wzrok wrócił do niej, ale mówi jeszcze do Kazika) Za późno. Całe wieki za
późno.
KAZIK
Pieprzysz!
Uważaj: W mordę zawsze można dać. Zaraz będziemy z powrotem. (wychodzi)

zaskoczeni. Na jej twarzy pojawia się uśmiech. Wygląda na wymuszony sytuacją,
którą chciałaby przezwyciężyć.
RYSZARD
(zaprzecza
ruchem głowy, domyślając się, co dziewczyna będzie czuła się w obowiązku
zrobić.) Nie. Zaraz wróci.
Dziewczyna
opuściła wzrok i może się wydawać, że wstydzi się tego, co chciała zrobić.
Ryszard podrywa się z kanapy i od razu staje przy niej. Dla obojga jest w tej
sytuacji, coś nieoczekiwanego. On wyciąga powoli rękę, wskazującym palcem
dotyka wysoko nad piersiami, jakby sprawdzał fizyczną realność tego, kogo ma
przed sobą. Z jej ust wydobywa się długi miękki dźwięk: Mińń. Jakby budziło się
w niej coś głęboko osobistego, i jest nagle pełna niepewności, czy naprawdę ma
się czym dzielić.
RYSZARD
(usiłuje
powtórzyć) Miń… Miń… Nie umiem… Słuchaj, może to jednak dobry znak?
Przynajmniej nigdy Ciebie nie zapomnę, ciągle będę się uczyć… (przez chwilę
patrzy w milczeniu niepewny, czy ona coś rozumie z tego co mówi; i jednak
kończy) Ciebie: Miń…
MIŃŃ
(poprawia
jak grzeczna uczennica, żeby nauczyciel się nie obraził) Mińń. Mińń. (Ktoś z
korytarza otwiera drzwi.)
Kazik
z dziewczyną o wschodnich rysach idą od drzwi w stronę Ryszarda i Mińń.
Zatrzymują się przed nimi.
KAZIK
(bierze
dziewczynę za ramię i popycha w stronę Ryszarda) Masz: to Jersey. Jak ten
pancernik nie do zdobycia; chyba, opowie ci, jak będziesz miły, bo na pewno
sporo wie. (śmieje się)
RYSZARD
To
„New Jersey” stoi na redzie. Czas wracać do domu, boys. Co to ma do mnie?
KAZIK
Dobrze
ma. Jakiś Johnny zszedł na ląd i na to święto ją ochrzcił. Jersey polubiła i
opowie, będzie wam miło. (Jersey wyciąga rękę niepewnie do Ryszarda)
RYSZARD
Pakujesz
ją w sytuację. Zobacz jaka stremowana.
KAZIK
Widzi,
że masz dość zanim zacząłeś. A bezrobotna jest dzisiaj od rana… No, szkoda
czasu.
Ryszard
prowadzi Jersey do kanapy i sadza ją z uwagą. Jersey od razu kładzie dłoń na
jego klatce piersiowej, ale Ryszard zdejmuje ją, uśmiecha się, i odchodzi zaraz
do drzwi.
EDWARD
Co
robisz? Zapłacić będziesz musiał, jak tu jesteś!
RYSZARD
(podnosi
obie ręce z otwartymi dłońmi na znak, że się poddaje) Zapłacę, nie stracisz.
(Jego wzrok prześlizguje się po Mińń. Wychodzi.)
KAZIK
(wściekły)
Głupi skurwiel! (moment namysłu, idzie szybko do drzwi i też wychodzi)
Mińń
patrzy ciągle w kierunku drzwi skupiona, chociaż wyszli. Jakby spodziewała się,
że to nie koniec. Jersey rozluźniona gładzi się po płaskim brzuchu nieco
melancholijnie, coś uciekło z przed nosa.

16.

Pokój Mińń i
Jersey, ten sam co poprzednio. Jersey siedzi na kanapie przy Edwardzie,
przytulając się do niego. Wsuwa mu dłoń za rozpiętą na brzuchu koszulę. Stara
się odwrócić uwagę Kazika od Mińń i Ryszarda. Oni stoją razem pod ścianą blisko
łóżka. Milczą skrępowani sobą. Mińń wyciąga ostrożnie rękę do Ryszarda i
dopiero wtedy podnosi wzrok do jego oczu, jakby go przepraszała za to, co robi.
Ryszard wygląda na kogoś, kto wmanewrował się w sytuację, do której nie ma przekonania.
Jego powściągliwość dziewczyna traktuje jako rodzaj odmowy. On chwyta jej dłoń,
i trzyma mocno w długim uścisku. Uśmiechnęła się, więcej tym jednak skrywa niż
ujawnia. On mówi: Miń… Twarz dziewczyny rozjaśnia się na moment i poprawia go
chętnie: Mińń. Ryszard opuścił lekko głowę, jakby nie patrząc na nią mógł tę
chwilę skuteczniej dla siebie zatrzymać. Ten gest, poniekąd przeprosin, wzmógł
jej niepokój. Nie wie, co dalej.
RYSZARD
Jak
to się stało, że tu jesteś?
MIŃŃ
Ojciec
przyprowadził.
RYSZARD
Na
długo?
MIŃŃ
Przyjdzie
na końcu tygodnia.
Słychać
narastające szelesty i przyśpieszone oddechy tamtych na kanapie. Nie spojrzeli
w tym kierunku. Bez przerwy patrzą na siebie. W ich oczach coraz więcej
milczenia, ale i skwapliwej, zgody na to milczenie.

70.

Ryszard
przechodzi z klatki schodowej w długi, ciemny korytarz. Na końcu w świetle
padającym z otwartych drzwi siedzi bardzo stara kobieta twarzą zwrócona w jasne
niewidoczne wnętrze. On kroczy coraz wolniej, żeby nie zwrócić jej uwagi. Staje
przy drugich drzwiach, tak jak kiedyś mówił Michael. Próbuje je otworzyć. Nic z
tego. Nagle tamta twarz drgnęła. Kobieta obraca się w jego stronę, podnosząc
głowę lekko w górę, jakby chciała go bardziej wyczuć niż zobaczyć. Wreszcie
podnosi się z krzesła, choć przychodzi jej to z trudnością. Przesuwając dłoń po
ścianie, robi pierwszy krok. Wygląda na to, że to niewidoma, która wie jednak o
jego obecności. Ryszard opuszcza wolno rękę, zaczyna się cofać krok po kroku do
klatki schodowej. Potem pędzi na dół. Przy drzwiach na ulicę pośpiech nagle się
kończy. Siada na progu z wyraźną ulgą. Przed nim ulica zatłoczona ludźmi,
koczują na jezdni i chodnikach w grupkach rodzinnych, we dwoje, czasem w
pojedynkę. Moszczą sobie legowisko na szmatach, rozłożonych kartonach, starych
papierzyskach. Inni jeszcze jedzą, ale są i tacy, co już śpią; tylko dzieci
gramolą się po nich korzystając z pełnej swobody. Nad Ryszardem staje i pochyla
się kobieta wychudzona, o zniszczonym wyglądzie, choć jeszcze młoda. Wpatruje
się w niego błyszczącym wzrokiem, jest dla niej odkryciem, jakby się jej z kimś
kojarzył. Ale i jemu mogłaby się wydać jej postać znajoma, gdyby nie
przeraźliwa chudość.
BARMANKA
Chodź!
Mam herbatę. Napijesz się soku. (mówi na wpół zrozumiałą angielszczyzną, i ręką
pokazuje w stronę narożnika; drugą chwyta za koszulę na ramieniu i ciągnie,
żeby wstał) Tutaj! Tutaj! (uporczywie pokazuje w tym samym kierunku)
Ryszard
nie stawia oporu, idzie przyglądając się jej uporczywie, najwyraźniej usiłuje w
niej kogoś rozpoznać.
RYSZARD
Miń…
Miń… Słyszałaś?… Była tutaj: Miń…
BARMANKA
(spodobało
się od razu i potakuje z rosnącą akceptacją; pyta jakby zadawała sobie zagadkę)
Mińń? Mińń…?
RYSZARD
(chwyta
za ramiona, coś się w nim budzi) Tak? Znasz? Znasz?! Nie umiem, jak ty. (jeszcze
próbuje) Miń… Musi być miękko, długo, jakby nigdy, nigdy się nie kończyło. I
ty to umiesz! Słyszę, że umiesz! A ja nie… nie.
BARMANKA
(powtarza
za to miękko, niemal zalotnie) Mińń, Mińń, Mińń! (cieszy się coraz bardziej,
jak odzyskaną zabawką)
Coraz
bardziej ośmielona ciągnie go za rękę w stronę narożnika, jak zdobycz,
lawirując między leżącymi na chodniku, żeby nie nadepnąć.
RYSZARD
Powiedz,
byłaś tu zanim przyszła wojna? Trzy lata temu? (pokazuje na palcach) Raz, dwa,
trzy…(przerywa liczenie, machając ręką) Byłaś?!… (i znowu w jej twarz z
bliska) Miń… Pamiętasz ją?
BARMANKA
(spodobało
się jej liczenie, wpatrzona w niego) Trzy. Pięć. (śmieje się) Dziesięć.
(triumfuje) Dwadzieścia!
RYSZARD
(olśniony)
Dwadzieścia… Dwadzieścia lat! Ona na pewno tyle miała! To o niej?! Powiedz, o
niej myślisz?
BARMANKA
(powtarza
po nim, ale już jak nagrodę podarowaną właśnie jej) Dwadzieścia! Mam
dwadzieścia!
RYSZARD
(wykrzykuje,
jakby to miało już teraz inne, szczególne znaczenie, choć nie widać, żeby był pewny
do końca jakie) Jak Miń…! (wpatrując się w nią uporczywie, poprawia się
skwapliwie, żeby poczucie realności mogło się w nim utrwalić) Prawie Miń…
Ona
ciągnie go tym bardziej zdecydowanie, sadza potem przy stoliku na skrzynce
służącej za stołek.
BARMANKA
Tu.
Tu. (z szafki pod blatem stolika wyciąga butelkę piwa ze złotą nalepką)
Ostatnie… (patrzy na niego, czy docenia wyróżnienie, robiąc krótką, znaczącą
przerwę) Pojedziesz do Nowego Jorku?
RYSZARD
(zaskoczony)…
Zgadłaś. Mam jechać!… Ale o co chodzi?
Barmanka
siada mu na kolanach, obejmuje go rękami za szyję, jest nagle poważna,
skupiona.
BARMANKA
(mówi
dyskretnie, nieomal szeptem) List napiszę.
RYSZARD
(przytomnieje)
List? Do kogo?
Barmanka
robi skromną i tajemniczą minkę, bierze go za rękę, prowadzi do dwukołowego
wózka stojącego obok przy krawężniku, trzymając w drugiej ręce piwo. Leżąc
potem obok siebie na wózku, patrzą w ciemne niebo i piją na zmianę po łyku. Ona
jakby się w ten sposób do czegoś znaczącego, uroczystego przygotowywała.
BARMANKA
(Wyciąga
w górę rękę, wskazując na jeden ze świecących punkcików na ciemnym niebie) List
oddasz Jack’owi.
Dalej
oboje patrzą w ciemne niebo, jakby byli tam przywiązani wszystkimi swoimi
myślami.
RYSZARD
Jakiemu
Jack’owi? Kto to?
BARMANKA
Mąż.
Ma dziecko. Powiesz mu. Wyjechał, kiedy jeszcze małego nie było.
RYSZARD
Myślisz,
że się ucieszy?
BARMANKA
Wiesz,
jaką białą suknię kupił. Szliśmy przez cały kościół. Wszyscy klaskali i się
cieszyli. Jestem katoliczka. On bardzo chciał. (obraca się w jego stronę, jej
twarz jest teraz blisko, mówi jak największą jej własną tajemnicę) Mam duszę.
Kto uwierzy, ma! (przysuwa się i kładzie głowę na jego klatce piersiowej w
uroczystym geście zaufania. A potem znowu wolno wyciąga rękę w górę) Gdzieś tam
jest…
RYSZARD
Skąd
ci to przyszło?… Wszyscy, o których dobrze myślimy, mają być z nami. Tu,
żywi, tu obecni. (i jeszcze dodał) Tak jak ty i ja. Po co inaczej?
BARMANKA
(uniosła
głowę, żeby popatrzeć mu nagle czujnie w twarz) Czemu tak mówisz? On tam jest.
Pamiętam jak patrzył na mnie, kiedy odjeżdżał Jak dotykał mnie tu długo
(położyła dłoń na swoim bardzo płaskim, jakby wychudzonym brzuchu) Trzeba
pilnować, żeby niczego nie popsuć. Oddasz, to przyjedzie. Na pewno przyjedzie
zobaczyć swoją córkę.
RYSZARD
Nie
wszystko jest takie proste. Widzisz, przyjechałem tu gdzie była Miń, pamiętam
dokładnie. I co? Nie ma… A żyła na tej ulicy, gdzie jesteś. Musiała przechodzić
obok ciebie. Rozumiesz? Na pewno widziałaś! Może się nawet odezwała, a ty
akurat zajęta i dlatego nie pamiętasz: Miń… Miń… Nie potrafię, jak ty po
swojemu, tak pięknie, jak ona. Ona musiała tu być. Ty ją na pewno słyszałaś,
dlatego tak ją słyszę, kiedy mówisz. W tobie, w twoim głosie…
Barmanka
położyła mu palce na ustach i przez chwilę tak trzyma.
BARMANKA
Miała
dziecko, jak ja?
RYSZARD
Nie,
chyba nie. Jak ją znałem nie.
BARMANKA
Myślisz,
że nie… Ale przyjechałeś! Jesteś!
RYSZARD
Przyjechałem…
(wpatruje się w nią, jakby miała mu coś ważnego powiedzieć) Masz rację, nie
powiedziałem dokładnie, czego chcę… Wiesz, boję się, że nie będzie tego co
było… Miń… Ale musi gdzieś blisko być… Nie tam, gdzie twój Jack. Tu. Jak ty ze
mną.
Barmanka
opadła na plecy, wpatrzona w ciemne rozgwieżdżone niebo.
BARMANKA
Jak
oddasz, zaraz przyjedzie! Taki był. Dobry dla mnie.
RYSZARD
(podnosi
głowę) Trzeba wierzyć, jak ty. A ja leżę, nie wiem nic. I już przestaję… (głowa
opadła, patrzy w ciemne niebo) …czuję, że przestaję. Pomóż, żebym dalej
wierzył. Ty potrafisz. W tobie jest tyle wiary, ufności, że będzie tak jak
wierzysz.
BARMANKA
(teraz
pochyla się ku niemu) Czasem jadą do Vung Tau, nad morze… I też już tak myślę.
Tam są łodzie. I płyną, ci co chcą, żeby było lepiej. Chińczyk, niedaleko na
bazarze, wyprzedaje teraz wszystko i kupi; popłynie z całą rodziną, ma dwoje większych
jak moje.
RYSZARD
Gdzie?
O czym mówisz? Do Ameryki jest ocean. (szeroki ruch ręki ku górze) Tak jak tu
to ciemne niebo, prawie bez końca. W takie ciemno byś popłynęła? Nie możesz,
nie przeżyłabyś, i jeszcze z małą.
BARMANKA
(też
wskazuje na ciemne niebo, potrząsając ręką, jakby chciała go poprawić) Tam jest
Nowy Jork. Jest Jack.
RYSZARD
(chwyta
jej wyciągniętą rękę) Tam są tylko dusze na wieczne czasy. Dusze! A ona na
pewno jest cała i żywa. Tu!… Pomyśl, może ci się przypomni!
Zauważył
coś na jej wyciągniętej ręce. Gwałtownym ruchem przyciąga tę rękę do siebie.
Przygląda się z bliska sinawemu miejscu ze śladami licznych nakłuć na
przedramieniu. Barmanka usiłuje ją wyrwać. Ryszard puszcza po chwili. Oboje
wyglądają tak, jakby coś ważnego i bliskiego nagle momentalnie gdzieś im się
zgubiło, zanikło. Leżą obok siebie na wznak, pozostawieni nagle każde sobie…
każde sobie…; i już nie ma znaczenia, że drugie jest obok. Każde jest tylko z
tym czego mu brak; i nie wiedzą jak myśleć, żeby było inaczej, chociaż bardzo
tego chcą… Jak to powiedzieć, żeby się stało – i przez chwilę znowu patrzą na
siebie… ale ani słowa.

 

 

81.

Szarość
przedświtu. Ryszard budzi się i natychmiast podrywa się z łóżka. Nie ma Otto.
Biegnie do okna. Wzgórze i morze we mgle rozjaśniającej się wysoko, w górze.
Szybko się ubiera. Zauważa na łóżku Otto list. „Jack Buck New York” i kartkę z
dopiskiem Otto: „Oddaj, najlepiej Uli, ona załatwi, żeby dali tej kobiecie
spokój”. Chowa list do kieszeni. Wybiega z pawilonu. Z boku widać ścieżkę prowadzącą
na wzgórze, jest też skrót biegnący ku morzu. Stoi zdezorientowany i bardzo
zdenerwowany.
RYSZARD
Kyo!
Otto…! Kyo! Otto…!
Zaczyna
bić dzwon. Delikatne, dźwięczne uderzenia przenikają z trudem przytłaczającą i
wyciszającą mgłę. Ryszard rusza energicznie ścieżką pod górę.
RYSZARD
Kyo!
Kyo! Kyo…!
W
rozjaśniającej się bardzo powoli mgle rysuje się wyraźnie bryła leżącego Buddy
i obok Kyo pociągający za sznur dzwonu. Jest tak pochłonięty czynnością, że nie
zwraca uwagi na to, co wokół. Ryszard dopada Kyo.
RYSZARD
Przestań!
Zaalarmujesz wszystkich!
Ryszard
obala Kyo na ziemię. Mocują się. Nagle Kyo daje za wygraną. Nieruchomieje. Leży
wyciągnięty jak struna. Jedyny sposób, żeby być nagle nieobecnym. Ryszard nad
nim bezsilny.
RYSZARD
Zwariowałeś!
Po co? Za wszelką cenę być w porządku…?! 
Tylko o tym myślisz?
Kyo
ma oczy otwarte, tak jakby nie było nad nim nikogo.
RYSZARD
(ciągle
nad Kyo) Śmiałbym się, gdyby wzięli nas obu!
Ryszard
podrywa się i podbiega do krawędzi zbocza. Patrzy na zatokę. Jej kontur jeszcze
nieco zatarty, ale jej ciemna powierzchnia staje się już wyraźną, mocną
dominantą krajobrazu, gotową niejako do odczytywania. Jak z cienia wyłania się
dżonka, prześlizgując się bezszelestnie w ciszy; niejako powtarza łagodny łuk
brzegu, płynąc w stronę cypla. Widać miniaturową nadbudówkę, ruch wioseł,
większe postaci, ich głowy, ramiona – i dwie drobne, wyglądające na dzieci. Kyo
jest przy Ryszardzie.
RYSZARD
Kyo…
Cholera, chyba oni, ten Chińczyk z rodziną. Otti o nich mówił…! Mów coś?!
KYO
Nie
wiem, proszę pana.
RYSZARD
Co
znaczy, nie wiesz?! To oni?!
KYO
Nie
wiem. Nie widać dokładnie…
RYSZARD
Myślisz,
że nie maczamy w tym palców?!
KYO
Pan
jest naszym przyjacielem.
RYSZARD
Mnie
byś nie pozwolił! Pazurami byś trzymał! Utopił się, a mnie uratował!
KYO
Proszę
pana, pan Otto jest dobrym człowiekiem. Pomagał nam w walce. Dlatego dzwoniłem,
że ludzie w niebezpieczeństwie. Nie wiedzą, co im grozi. Mogą zginąć!
RYSZARD
Co
ty udajesz! Swoich jak złapią, wsadzą!
Ryszard
patrzy na zatokę. Dżonka jest na wysokości cypla. Słychać ciche pykanie
włączonego silnika. Dżonka zmienia kierunek. Płynie teraz prosto w głąb morza.
Ryszard jakby się ocknął.
RYSZARD
W
morze… Kyo, to się źle skończy. Otti oszalał.
Rusza
gwałtownie do dzwonu. Kyo za nim. Zdążył pociągnąć za sznur kilka razy. Teraz
Kyo go objął obezwładniając. Mocują się. Ryszard jednym i drugim szarpnięciem
pociągnął Kyo na ziemię.
KYO
(leżącemu
na nim Ryszardowi w twarz) Za późno! Są za daleko! Teraz to ucieczka. Nie
wytłumaczą się. Zwykła ucieczka!
RYSZARD
A
my wspólnicy. Wspólnicy! (wykrzykuje w twarz Kyo nieledwie z satysfakcją, gdyby
nie zabrzmiał w tym sarkazm)
Kyo
zwolnił ucisk przestraszony. Ryszard zsuwa się z niego, spoglądając w stronę
morza, lecz z tego poziomu widzi tylko najdalszą część, aż po horyzont, zatarty
teraz nie mgłą, lecz słońcem, którego jest coraz więcej. Wstaje szybko i
biegnie z powrotem do krawędzi zbocza. Kyo zaraz za nim. Dżonka wydaje się być
dużo mniejsza, wręcz malutka. Lada chwila stanie się szarą plamką, niewiele
później pewno kropką, która się roztopi do końca. Ale jest. Ciągle jest…
RYSZARD
Módl
się! Ktoś wskaże na nas palcem. Uli ma rację, za estetycznie wychowany. (znowu
na Kyo) Myślałem, że wczoraj w morzu coś sobie ważnego powiedzieliście i
dlatego tak nagle zawrócił…
Znowu
obaj spoglądają na morze. Tym razem wzrok szuka trochę dłużej.
RYSZARD
Jest!
Przecinek… Na pewno oni.
KYO
Nie
wiem, proszę pana. Nie widzę.
RYSZARD
Czego
nie widzisz…? Kropeczka… (nie mówi, jeszcze patrzy)
Kiedy
obrócił wreszcie głowę, przygląda się długo Kyo. Nic nie mówi. Jakby się z
czymś godził i potrzebował do tego takich oczu jak ma Kyo: ciemnych, kryjących
boleść nieprzetłumaczalną na język, który by rozumieli – i dlatego pozostanie
niewydobytą na światło dzienne. Nigdy… Nigdy.
RYSZARD
Widziałeś
u Chińczyka dzieci…? Dwójkę. Jak byłem przy jego straganie, przechodziłeś,
bawiły się tam.
KYO
Tak,
były.
RYSZARD
Jak
w bardzo daleką drogę, można tylko z rodziną. Tak chyba kiedyś do mnie mówiłeś…
KYO
Jeśli
się wie, dokąd… że bardzo daleko.
RYSZARD
No,
jak… Chińczyk musiał wiedzieć. Przy tobie nie rozmawiali?
KYO
A
tam musiałem kogoś odwiedzić, nie jego. Więc Nie wiem jak ma w domu.
RYSZARD
I
nie słyszałeś? Nic nie wiesz?
KYO
Nie,
proszę pana. Nie wiem więcej, tylko to widziałem przy straganie.
RYSZARD
Tych
dzieci było tyle samo, co widzieliśmy przy straganie?
KYO
Tyle.
Czy to były te same, nie powiem. Za duża odległość. Jeszcze tak jasno nie było.
RYSZARD
Szukasz
dziury! Ile tych dorosłych widziałeś?
KYO
Na
pewno były dwie.
RYSZARD
A
ramię, co wystawało z nadbudówki?
KYO
Może
coś mieli i wystawało.
RYSZARD
Trzy
dorosłe i dwie małe, za późno na udawanie Kyo.
Kyo
patrzy daleko na morze.
KYO
Jak
nie powiem nic, proszę pana Prawda, tak czy inaczej, jest. Nic tego nie zmieni.
A jak powiem, to mogę się pomylić. (Teraz oczy Kyo przywarły do Ryszarda:
ciemne, duże, nagle spokojne. Jak u człowieka, kiedy wszystko się stało.)
RYSZARD
(spogląda
na morze) Jeśli obaj widzimy, nie ma odwołania.
Obaj
ze wzrokiem utkwionym tam, gdzie niebo spina się z morzem – milczą. Potem
słyszą przychodzące z daleka przerywane krótkie serie wystukiwane tak, jakby
ktoś na maszynie do szycia wykańczał cierpliwie i dokładnie obręb cennej
tkaniny. Skupieni doczytują się w oczach drugiego, co dzieje się tam, gdzie nie
sięga ich wzrok. Potem robi się cicho, podnoszą się pełni gotowości, żeby
zatrzymać ten pierwszy „pusty” moment, kiedy nie tylko nie widzą, ale i niczego
już nie słyszą. Po prostu skończyło się. Za to, gdzie spojrzeć, jest słońce.
Mgły ani śladu. Morze ukryte za swą roziskrzoną światłem powierzchnią. Jak
oślepieni ciszą i swą niewiedzą patrzą przed siebie w daleki horyzont.
KYO
To
bardzo daleko, proszę pana.
RYSZARD
Myślisz,
że tam nie dopłynęli?
KYO
Niemożliwe,
żeby zdążyli tak daleko w tym krótkim czasie.
RYSZARD
Nie
okłamujemy się? Maja szansę?
KYO
Tam
teraz pływa dużo różnych łodzi. Są rybacy, piraci, i tacy jak Chińczyk. Jest za
kim płynąć. A czasem się udaje.
RYSZARD
Jak
się takich zatrzyma, co robicie?
KYO
Zabiera
się z powrotem. Są przepisy, trzeba je ściśle wykonać.
RYSZARD
Na
morzu świadków brak.
KYO
Trafią
na piratów, to ciężko. Wiadomo: jak rodzina, są jeszcze pieniądze.
RYSZARD
A
teraz, jak?
KYO
Inaczej
jak jest, nie będzie.
RYSZARD
Nie
wiemy, jak jest.
KYO
(Po
chwili milczenia, jakby należało oddać szacunek temu co Ryszard powiedział) Nie
zdążyłem, jest telegram do Pana z Ministerstwa. Dzwonili z Ambasady, żeby
znaleźć.
RYSZARD
Teraz
to mówisz…
KYO
Nie
spieszyliby się, gdyby nie był pan potrzebny.
RYSZARD
A
ty na miejscu. W odpowiedniej chwili.
KYO
To
do mnie należy.
RYSZARD
Masz
sojusznika. (obrócił się i przez chwilę przygląda się potężnej kilkumetrowej
bryle Buddy, leżącego na boku, który patrzy w morze, emanując stłumioną, bo
odbitą, jasnością pogodnego dnia) Prawdziwy sędzia, tyle że na wakacjach. Wyrok
zachowuje dla siebie. Wie, że nic by nie pomogło. (spogląda na Kyo) Pewno nie
ma innej mądrości.
Kyo
milczy, jak ktoś kto nie wie tyle, żeby to okazywać. Wystarczy to, co dokoła.

 

 

87.

Dochodzą
do Grand Central Stadion.
RYSZARD
(spogląda
w górę) Nareszcie większy skrawek. A może być jeszcze większy: gdzie jedziemy?
ULRIKE
No,
gdzie? Wybieraj!
RYSZARD
Do
domu nie musimy się spieszyć.
ULRIKE
Jednak
optuję za domem, żeby nie za długo. Żebyśmy byli ze sobą sami, Ritschi…
RYSZARD
(uśmiecha
się) Nie za wcześnie na deser. Czym się skończy nasz ważny dzień… Niech będzie
trochę niewiadome. Czasem mi się wydaje, że niewiadome bliższe człowiekowi,
choć na ogół udajemy, że nie.
ULRIKE
(zatrzymuje
się, schodząc bliżej krawężnika, żeby nie tamować strumienia ludzi kierującego
na dworzec) Nie lepiej właśnie tak: bez wątpień, przynajmniej naszych, chociaż
jest konkretne pytanie, i wiele warte, czy w Warszawie nie dowiedzą się za
dużo?
RYSZARD
(markując
szept) Gdyby tak, to wiadomo, co mi zostaje…
ULRIKE
Ty
nie musisz się spieszyć z taką deklaracją. Gdzie będziesz miał taką wolność jak
teraz, pod przykryciem niewoli, bo tak widzisz swoją sytuację, wiem.
RYSZARD
Chcesz
powiedzieć: nie spiesz się na kapitalistyczny chleb.
ULRIKE
Ritschi,
nie wierzę, żeby za tym bogactwem tutaj nie kryła się jakaś pułapka na dłuższy
dystans. Za dynamiczne to, za olśniewające, za bardzo się świeci i rzuca w
oczy, żeby nie było w tym jakiegoś bardzo głęboko ukrytego oszustwa, z czego
nawet sami oszukujący nie zdają sobie w pełni sprawy.
RYSZARD
Ty
masz lepiej: masz drugie Niemcy, gdy przyjdzie taki moment. Ja nie mam drugiej
Polski. No, nie podzielili nas… (zaśmiał się) Wszystko pewno przez Roosvelta;
też miał pewno ideę wielkiego ludzkiego uniwersum.
Obok
nich zatrzymuje się taksówka. Otwierają się drzwi, wychodzi starsze małżeństwo.
Ze środka bucha muzyka, głos Boba Dylana w piosence „Most likely you go your
way” („Najpewniej ty idziesz swoją drogą”).
RYSZARD
Masz:
Sama wolność oświadcza ci się pod nosem i zapewnia, że masz tutaj drogę. Tylko
nie zamykaj oczu: co przed tobą, co w tobie najlepszego. Nie udawaj, że nie
wiesz. A teraz chodź na „siódemkę”. Zwyczajnie. (śmieje się) Jak go słucham, to
ci powiem: zaraz widzę równiny złocące się i falujące bez końca, aż przyjdzie
ta maszynowa kosa. A ty idziesz i nie wiesz: gdzie? czemu? Ale po co wiedzieć
Uli!: Idziesz! Musisz gdzieś dojść? Przecież nie przyrzekało się nikomu! Obłok w
głowie…(patrzy na nią, jak gotowy, aby dokonać jakiegoś odkrycia)
ULRIKE
Widzę,
masz go rzeczywiście. Tylko ciszej, pomyślą, że narodził się Dylanek –
Europejczyk i chce się bawić w dużego.
RYSZARD
Poczekaj,
nie szydź. Ty lubisz mroczność Rugii, ale wsiąkasz do pewnej granicy. Ostra
czujność klasowa cię wybroni, od razu odnajdziesz się w odpowiednim przedziale
i szeregu. A jego pieśń płynie swobodnie, gdzie złocą się pola: Nebraska,
Kansas, i dalej na Południe. Fakt: przyjdą maszyny, i zrobią krótko! Wyrównają.
Znowu nikogo: przestrzeń, której nie zapiszesz. Ale ty jednak czekasz.
Przezimujesz, słuchając melodii o czasach, które się skończyły. Aż się na nowo
zasrebrzy, Uli… Znowu jesteś potrzebna. Jesteś na miejscu! Ile za dniówkę,
jeszcze w nowym sezonie nie wiadomo.
Patrzą
na siebie, jakby mieli się na nowo odnaleźć. Niepewni jednak zaraz, czy nie
zapędzili się za daleko, czy dobrze wiedzą o czym mówią.
ULRIKE
No,
to taki opis sezonowego robotnika, tak? Tak mam siebie na jutro rozumieć? Może
i twoja ewentualna przyszłość…? No? Więc z czym, naprawdę w takim razie
zostajesz, czy raczej z czym zaczynasz? (uśmiecha się i sama dopowiada)
Najmujesz się do następnego kapitalisty – farmera… Ooo! (teraz śmieją się
oboje)
RYSZARD
Drepczesz.
Drepczesz… ale czujesz na tych rozległych aż po horyzont polach, że jesteś
wszędzie. Trzeba czegoś więcej: „Jak być wszędzie!?” (Jakby ogłaszał się
publicznie ze swym nieograniczonym niczym horyzontem na rynku wobec wszystkiego
i na chwilę milknie, nie spuszczając z niej wzroku.) A ty Po prostu nucisz
sobie Dylana po cichutku! Jest ci dobrze. „Grona gniewu” Steinbecka wszyscy już
zapomnieli; i chyba się wędrówka po pracę i chleb do Kalifornii nie powtórzy.
Myślisz zaraz szybko: Nie te czasy!
Ulrike
przykłada dłoń do jego policzka, patrzy mu w oczy trochę, żeby ostudzić,
uspokoić; ale i trochę przypomnieć o sobie, że ona jest tu, blisko.
ULRIKE
Przez
przypadek muzyka w tobie za mocno zabrzmiała, rozpycha ci świadomość, i zaraz
gdzieś daleko lądujesz… Czemu tak? Za czym naprawdę tęsknisz, Ritschi…? Wiesz,
tak bardzo chciałabym wiedzieć, co nas nieuchronnie czeka?
RYSZARD
A
to musi być coś złego? Nie jestem przypadkiem kogoś takiego, co zaplątany w to
i owo od niedawna? Dopowiedz, może już przegrany, a jeszcze o tym nie wie!
Tylko ty coś przeczuwasz… Wiadomo, rodzi się w tobie coraz bardziej kobieta
przeczuwająca wszystkie niuanse ducha ,a nie społeczny instruktor pracy
rozstawiający ludzi: ty tu, a ty tam jesteś potrzebny i nadajesz się do
wykorzystania.
Wjeżdża
pociągi linii nr 7. Idą do wagonu wśród innych.
ULRIKE
Gdzie?
RYSZARD
Na
Flushing, co? Do „Open” jeszcze daleko, „Mets” akurat też teraz meczu nie mają.
Tłumów nie będzie. Pójdziemy spokojnie w park. Trochę dobrego powietrza. Uśpi
nas przy otwartych oczach. I wracamy do siebie, kiedy nie trzeba będzie już nic
mówić, tylko razem być! Ta wycieczka pozwoli nam tęsknić, że właściwie należy
się nam dobra kolacja.
W
wagonie są wolne pojedyncze miejsca.
ULRIKE
(pokazuje
dwa wolne naprzeciwko siebie) Tam.
RYSZARD
(przytrzymuje
dyskretnie) Zostańmy.
Zostają
na podeście wejściowym. Ulrike opiera się o metalowe słupki zamykające z boku
ławkę. Ryszard staje przy niej, tak blisko, że dotyka.
RYSZARD
Nie
lepiej?
ULRIKE
(szeptem)
Mówiłam, żeby do domu od razu. (i szeptem jeszcze jemu w twarz) Od razu…
RYSZARD
Zawsze
musi wychodzić, że masz rację?
ULRIKE
Jak
jesteśmy razem, tak. Po co ma być inaczej? Wiem, że tego właśnie chcesz. I
czujesz to „od razu mocno”… Widzę trochę w oczach tę twoją nieobecność: już
tutaj, tutaj Ritschi, w tym wagonie…
RYSZARD
(Ryszard
robi ruch, żeby zbliżyć się jeszcze bardziej.) Uli teraz jesteś dla mnie. Czuję
pierwszy raz tak mocno, że chcesz! To cudowne. Nie wiedziałem, że na to czekam,
i tak długo… że dałaś mi tego na naszej górze zapowiedź… Taki przedsmak, jak bardzo
chciałaś się kochać. Ale wtedy, tak naprawdę, jeszcze nie ze mną, chociaż
fizycznie byłem użyty.
Ulrike
wsuwa książkę Otto między nich na wysokości piersi, darząc go mocno przekornym
spojrzeniem. Ryszard kręci głową, nie bardzo mu się ten gest widzi. Ale zaraz
się uśmiechają do siebie i razem spoglądają w ciemne okno, niczego więcej od
siebie na tę chwilę nie chcieli. Dynamika pędzącego akurat w tunelu pociągu
wypełnia wnętrze wagonu całą swą potęgą, jak głębokim, dalekim echem czegoś, co
trudno sobie wyobrazić a tym bardziej nazwać. Zdaje się nawet wszystkich
uciszać, panując nawet nad milczeniem, jakby istniał tylko jej czas, który do
nikogo w tym wagonie nie należy. Kiedy ich wzrok biegnie na moment do siebie,
jest zgoda i zrozumienie, choć nie trzeba wiedzieć na co i dlaczego. Jest im
tak w tej chwili dobrze wbrew wszystkiemu, co nie zostało powiedziane, czy
zrobione. Ryszard obejmuje ją ruchem ręki powolnym, jakby nie swoim, ale za to
pewnym, mocnym, przynależnym jakby komuś większemu od nich.
ULRIKE
Ritschi,
proszę… Zaraz wyjedziemy, tu nie jest tak szeroko, zapomniałeś…
Nie
wykonuje jednak żadnego gestu, widocznie należało tylko coś takiego powiedzieć,
a nie wykonywać. Stoją nadal, jak stali. Oboje skupieni spoglądają razem w
ciemne okno, i jest po prostu dobrze, bo utrwalone tym, co mogłoby się wydawać
tylko płochym słowem.
RYSZARD
(nagle
innym głosem, jak wyrwany z odrętwienia, które nie wiadomo dlaczego ustąpiło mu
w tym momencie) Powiedz, musimy tak zostać? Z wiecznym o niego pytaniem? Które
ciągle będzie wracać, kiedy za bardzo się do ciebie zbliżę? Uli, powiedz…
ULRIKE
(ostrożnie,
jakby czuła się winna) Jak może się zmienić?… Nic nie przychodzi mi do głowy…
Ritschi, chyba nie musi! Nie czujesz się przecież niczemu winny! To same myśli,
takie samotne, plączą się, jakby szukały uziemienia. Ta chwila trwa za długo,
żebym mogła oszukać, musi odejść sama, i tobie i mnie. Ritschi… i odchodzi. Ja
to czuję.
RYSZARD
Pomyśl,
nam niczego woda nie zabierze, chociaż tyle jej mamy nad głowami.
ULRIKE
(twardo)
Ale zabrała. To ona zabrała nam obojgu. Inaczej nie chciałby być w nas taki
żywy, ciągle obecny… Och, Ritschi, nie mogę sobie z tym poradzić, że byłam dla
niego na końcu taka nierozumiejąca, zwyczajnie zła!
RYSZARD
(Trzyma
ją teraz mocno za ramiona.) Powiedzmy sobie wreszcie, Uli, że utonął. Nie ma.
Nie ma. (dopiero po chwili już inaczej, jakby sam był nieobecny) Będzie tak bez
końca… Nigdy inaczej.
Ulrike
spogląda na niego, on na nią, jakby musieli patrzeć od nowa, ale nie wiedzą,
jak to ma być? Wyjeżdżają właśnie z tunelu, zalewa ich jasność dnia. I przez
moment w oczach ciemno, nie widać.
ULRIKE
(wpiera
się zaraz w niego wzrokiem) Zrozumiałam w tej chwili, wiesz… ile od nas zależy.
Jesteśmy od początku we wszystkich naszych sprawach, które nadal są, i nadal
czekają. (patrzy mu mocno w oczy) Uważaj, jak będziesz do Kyo pisał.
RYSZARD
Tak
w Kyo zawsze było coś dla mnie nieoczekiwanego, mimo że był tak blisko; zawsze
na zawołanie – a nieuległy…
ULRIKE
Tak.
Pisz łagodnie. Nie tak, że zrywasz ze wszystkim, co było. On będzie ci ufał,
dopóki będzie cię widział w stałych ramach, których wprawdzie nie akceptuje,
ale musi wiedzieć, że ty się ich trzymasz twardo, że to jest dla ciebie
nienaruszalne, tak jak dla niego, jego własne. Nie możesz w tym liście stać się
dla niego nagle kimś zupełnie innym. Za tym szedłby odruch, żeby się od ciebie
odciąć radykalnie. A na ten moment jeszcze za wcześnie, jeśli w ogóle.
RYSZARD
Jak
dotąd każdy robił, co mógł, żeby nikomu nie zaszkodzić. Ale czasem chodzi o
głupstwa, których się nie doceni.
ULRIKE
Nie
mówiłabym tak, gdybym nie przeczuwała jakiegoś czającego się zagrożenia,
Ritschi…
RYSZARD
Tak,
mogą być „głupstwa”, które mają znaczenie, a my możemy tego nie widzieć.
ULRIKE
A
czego miałabym nie wiedzieć?… Wiem, że chcę zostać z nimi w przyjaźni!
Zasługują na dużo z wielu powodów. Choć jest i zło, które ty widzisz… Ale czy
ja mogę być blisko, a ty na dystans? To niemożliwe…
Stacja.
Kilka osób wysiada. Przyglądają się wysiadającym. Robi się pustawo. Pociąg
rusza.
ULRIKE
Dla
Mińń byłeś gotowy na bardzo dużo. Ale dla nich to nie plus dla ciebie.
RYSZARD
Jesteśmy
my, to ważne, tak czuję. Wszystko stało się jasne, proste. Wiadomo co musi być.
Uli… o reszcie można oczywiście rozmawiać.
Szybki
ruch głowy w jej stronę; usta na moment dotykają policzka.
ULRIKE
Chodź,
siądziemy, zrobiło się pusto.
Ryszard
wysuwa dłoń do książki na jej piersiach. Ulrike nie broni, kiedy ją wziął.
Idzie pierwsza i siada. Ryszard obok.
RYSZARD
(patrzy
w okno ) Jeszcze jasno. Ale dzień już na włosku.
Ulrike
patrzy w to samo okno. Po chwili obróciła lekko głowę i na moment usta musnęły
jego policzek, jakby przez przypadek. Ryszard odkłada książkę obok i zwraca się
bardziej w jej stronę, kładąc dłoń na jej dłoni.
RYSZARD
Nie
zrobię nic, co sprawiałoby problemy, ty wiesz…
Ona
nakrywa drugą dłonią ich dłonie, jakby kładła stempel.
ULRIKE
Wiem,
że zrobisz jak trzeba… choć nie jest do końca, tak jak myślałam.
RYSZARD
Czemu?
Jak nie jest? Czego ci brakuje?
ULRIKE
(potrząsnęła
głową niecierpliwie) Nie teraz… Co w tobie, to dla mnie najważniejsze.
Pociąg
zwalnia.
ULRIKE
Jesteśmy.
(wstaje, Ryszard także)
Pociąg
zatrzymuje się. Wychodzą. Idą peronem.
ULRIKE
Zjemy
coś?
RYSZARD
(chwyta
ją za rękę, i nagle spogląda na swoją drugą) Książka!
Odwraca
się, biegnie z powrotem. Pociąg rusza. Ulrike krzyczy za nim: Zostaw! Zostaw!!!
Ryszard dopada drzwi, biegnąc próbuje obiema rękami je otworzyć. Pociąg nabiera
szybkości. Ryszard napiera rękami z całej siły, krzycząc: Nieeeee…! Ale już
nie nadąża. Pociąg jest szybszy, chociaż ręce nie chcą puścić. Wytrącony z
równowagi potyka się. Pociąg go ciągnie. Upadając znika. Krzyk. Zgrzyt. Pisk.
Nie widać go. Nie ma… Urlike stoi i patrzy tam, gdzie Ryszard był – i nie ma.
Były plecy, głowa. Nie ma! Coraz więcej głów tam gdzie Ryszard znikł. Ona nie
drgnęła, stoi nieruchoma, jakby można tak wymusić to, co chce się zobaczyć, co
było! I jest! Jest! Krzyczy z całej siły. Jest!!!
Nagle
się odwraca. Biegnie peronem, szybko, jak tylko potrafi. Wypada na ulicę, od
razu na drugą stronę. Prosto w parking między samochody. Potrąca o jeden,
odbija od drugiego. Ktoś krzyczy. Nie wie, nic nie wie – ląduje na masce. W
szybie widzi cień głowy: obcy. Zsuwa się momentalnie. Znowu biegnie. Ale wie,
że chce płakać. Płakać! Do końca świata! Tak… Aż wszystko zniknie, Uspokoi się.
Nic więcej. Nic więcej… Zaczyna się trawnik, są drzewa. Przystanęła. Wszystko
się jakby przed nią rozsuwało, otwierało, robiło miejsce. Nie wie, czemu,
gdzie? I tak naprawdę dla kogo… Po co… po co… Jest cicho. Spokój, taki, z daleka
sięga… bez końca. Byłby dobry, przyjmujący łaskawie… – ale jest obcy. Nic nie
jest jej. Nic! Jak to możliwe?… Potem jak dotyk dłoni ostrożny, delikatny –
tak, dłoni, która wszystko wie, i może jej nawet nie być, bo i tak jest z nią…
Ona tylko wie, i dobrze, że wie… Dobrze. Naprawdę dobrze. Wszystko wie… Ale
czego dotyka…? Prośba do kogo… Do kogo?

 

 

89.
Hanoi.
Park przyszpitalny. Na wózku inwalidzkim Kyo z obandażowanym kikutem jednej
nogi. Urlike powoli podchodzi, jakby się bała zbliżyć.
KYO
No widzisz.
ULRIKE
Przyjacielska
wojna.
KYO
(patrzy
uważnie, z tym szczególnym dla niego milczącym, zamkniętym w nim namaszczeniem
chwili) A bez wojny… też tyle strasznego się dzieje.
ULRIKE
(od
razu wie o czym Kyo pomyślał) Lubiłeś… On ciebie.
KYO
Chciał
w nas wierzyć; nie zawsze wychodziło. Za dużo tych różnych myśli… Pisałaś o
tych drzwiach: Wiedział, że się nie mogą otworzyć. Byliście tam za długo, żeby
mógł o tym nie wiedzieć… Powiedz, dlaczego?
ULRIKE
Książka,
Kyo. Nie chciał stracić, co Otti jemu napisał. Jedyne, co po nim miał.
KYO
Ty
jesteś.
ULRIKE
No
tak… Zostałam… I nie wiem, jak inaczej ci to powiedzieć. Pierwszy raz nie wiem,
co bliskie, kiedy w takich chwilach, pytam o siebie. O nim wiem teraz nagle
dużo. O sobie nic. (cały czas patrzy mu w oczy, kiedy to mówi)
KYO
(dopiero
po chwili) Przyjedziesz jeszcze?
ULRIKE
Tak,
nie wiem, Kyo… Dla mnie tyle przestało być ważne. Tu, akurat na wasze święto,
przy okazji zaprosiły mnie pionierki ze szkoły, więc jutro jeszcze będę.…
Powiedz, co z dzieckiem tej Barmanki? Często do tego wracał.
KYO
Amerykanie
zaczynają przyjeżdżać. Zobaczyć, co narobili. Jedna, taka starsza, też z Nowego
Jorku, stara się o nią, chce wychowywać.
ULRIKE
Dziewczynka…
KYO
Tak.
Matka umie tylko ciągle o jakimś Jacke’u. Amerykanka pociesza, że z małą
mogłyby szukać wśród byłych żołnierzy. Jak zobaczyłby taką ładną, sam się
odezwie, że to on… Tak Amerykanka powiedziała.
ULRIKE
Jeśli
prawda to o Jack’u, co mówi matka…
KYO
Tego
nikt nie wie. Ale bez przerwy powtarza. Dlatego jest tylko: „Jack z Nowego
Jorku”.
Chwila
milczenia między nimi.
ULRIKE
To
nie ta, którą Ritschi chciał uratować?
KYO
To
inna. On za dużo chciał, żeby się udało.
ULRIKE
Ja
też muszę się pogodzić, że nie wszystko się udało.
KYO
Lecisz
do Berlina?
ULRIKE
W
góry, Kyo.
KYO
Richard
kiedyś wspominał o wielkiej górze, to ta?
ULRIKE
Tak.
Byliśmy tam razem… Jeszcze wtedy wiele nie rozumiałam.
KYO
Teraz
rozumiesz?
ULRIKE
Teraz
jadę… Wtedy umówiliśmy się, że się tam spotkamy jak wszystko dobrze się
skończy. Kyo, muszę tam być. (patrzy w oczy długo, jakby to on miał mówić
dalej)
KYO
To u
was jest, ta góra?
ULRIKE
Nie.
To pomiędzy.
KYO
(poprawia
okulary, jakby chciał zyskać na czasie.) To musi być bardzo mądre miejsce, że
do nikogo nie należy.
ULRIKE
To
miejsce czarownic, gdzie zaczyna się wielkie dzieło naszego mędrca, Goethe’go.
KYO
Poradził
sobie?
ULRIKE
Och,
bardzo. Znalazł drogę. Ale każdy tam musi sam.
KYO
Czyli
dużo od tej góry zależy?
ULRIKE
(chwyciła
go za rękę i chwilę trzymała) Myślę, że bardzo dużo. Może to najważniejsze dla
mnie. Przekonam się.
KYO
(patrzy
długo, jakby bał się powiedzieć) Już ciebie nie zobaczę?
ULRIKE
Kyo,
musi być różnie, więc nie wiem w tej chwili. (patrzą na siebie) Pomyśl, inaczej
nie staje się prawda, tylko tak. I nie moglibyśmy się nigdy zaprzyjaźnić, gdyby
u każdego było tak samo.
KYO
Rozumiem.
Wszystko musi być tak jak jest. (zdjął okulary i zaczął przeczyszczać szkła)
Urlike
pochyliła się nad leżącym, i chwilę trzymała dłoń na jego ramieniu, ale on nie
podniósł głowy. Po chwili odwróciła się i cicho wychodziła. Kyo podniósł teraz
głowę, i patrzył jak się drzwi za nią zamykają.
*
Góry Harzu. Okolice w pobliżu szczytu Brὅcken od strony zachodniej.
Lato ma się ku końcowi. Słońce ciągle intensywne, zasnuwa pajęczyną światła
zalesioną, rozległą dolinę. Zdaje się także nabrzmiewającą ciszę tych głębokich
i dalekich przestrzeni dyskretnie wyciszać. Polany, większe czy mniejsze
połacie łąk, przełamują na zboczach stężałą w swej jednostajności mroczną
zieleń świerkowego lasu. Ulrike przysiadła na krawędzi opadającego dość stromo
zbocza, dokładnie tam, gdzie przed laty była z Otto i Ryszardem, skąd zeszła na
dół do ogniska by tańczyć. Teraz widzi jedynie odciśnięte ślady tych
powtarzających się co roku kwietniowych nocy – spory okrąg prawie gołej ziemi,
rodzaj klepiska czy lądowiska. Obok są gęste zarośla, w których można się
zaszyć, gdy przyjdzie komuś ochota. I tak się jej przydarzyło, choć nie samej…
Mogą więc wspomnienia odżywać i może długo tam patrzeć.
Zbliża się wycieczka, grupa młodych ludzi, kobiet i mężczyzn, idących
krawędzią, gdzie las nie zasłania panoramy. Słychać rozmowy, śmiech. Ulrike nie
spogląda w ich stronę, w ogóle nie reaguje. Ich rozmowy przycichają. Trudno nie
zwrócić uwagi na samotną, dość jeszcze młoda ładną kobietę siedzącą i w
skupieniu patrzącą w dal. To, że nie zwróciła na nich uwagi, że nie było nawet
chwilowego odruchu, żeby w ich kierunku spojrzeć, jeszcze pogłębia
zainteresowanie.
– Co ty na to, Heinz? – Młoda kobieta zwraca się żartobliwie do
idącego obok młodego mężczyzny, mając widocznie o nim określone zdanie.
– Jak to? A ty nie chcesz być czasem sama? – Odpowiada pytaniem na
tyle głośno, aby dotarło do siedzącej, i jednak zatrzymuje się. Reszta staje za
jego przykładem.
Odzywa się ktoś z tyłu grupy.
– Ta pani, gdyby miała ochotę, zauważyłaby, że ktoś obok coś
powiedział, co może jej dotyczyć. – I uśmiecha się porozumiewawczo do tego, co
stanął najbliżej siedzącej.
– Trochę śmiałe! Od kiedy taki
jesteś? – Ripostuje w obronie ta pierwsza, która stoi blisko siedzącej Ulrike.
– Słuchajcie, jest na co
popatrzeć. Co z wami?- Włącza się inny spoglądając w dolinę.
– Przepraszam – broni się tamten.
– Źle zostałem zrozumiany i to przez was, nie przez panią, bo pani milczy.
– Pewnie czarownice źle nam
podszepnęły – Łagodzi ktoś pół żartem, pół serio.
Ulrika wreszcie poruszyła się i
obraca w ich stronę.
– One już swoje zrobiły. Reszta
należy do nas. Musimy temu podołać.
Ton jej głosu chyba nazbyt serio,
bo zapanowała na chwilę cisza.
Potem ktoś perswazyjnie:
– Czy czarownice muszą być złe? Myślę, że te czasy raz na zawsze się
skończyły. Drogo za to zapłaciliśmy. Przecież teraz nas tu bawią. Wystarczy
przyjechać w kwietniu.
Ulrike nie odpuszcza:
– Może być zabawnie, ma pan rację. Wszystko to sprawa kaprysu. Nie
doceniamy jego roli.
– Czy kaprys tu panią przeprowadził
i każe być pogrążoną w tak głębokim namyśle? – pyta ten pierwszy.
Urlike przygląda mu się.
– Widzi pan, że jestem.
Zrozumiałam, że muszę tu przyjechać. Tu być. To taki moment.
– To wszystko? – nie ustępuje i
uśmiecha się , jakby prosił o wyrozumiałość dla swego uporu.– Takie widzi pani
dla siebie rozwiązanie?
– Przyjechałam tu właśnie po to by
znaleźć rozwiązanie. Musi mi się udać. Wie pan, wszystko od tego zależy. –
Determinacja, z jaką to powiedziała, zdjęła mężczyźnie uśmiech z twarzy.
– Przepraszam panią, trochę to
wyglądało na kaprys. Ale jeśli jest potraktowany tak serio, to niech ten kaprys
trwa, taki poważny, żeby mogła pani z nami pójść dalej.
– Prosimy! – Podchwyciła reszta,
najwyraźniej spodobała się wszystkim sytuacja. – Prosimy!
– Nie odmówi pani woli powszechnej,
mam nadzieję – powiedziała stojąca najbliżej.
Ulrike uśmiecha się.
– Wola powszechna, rzeczywiście, to
argument… Przyznam się państwu, że od dziecka w tym duchu byłam wychowywana.

No właśnie – włącza się znowu młody mężczyzna stojący obok. – Kaprys ma i tak
swoje granice, nie ma obawy. My przed wieczorem wracamy do Bad Harzburg.
Czarownice nas nie uwiodą.
– Też do Bad Harzburg… – powtórzyła
zaskoczona. – Przyjechałam tu także z myślą o tym miejscu. Byłam tam kilka la
temu. Zachwyciłam się domem obrośniętym winoroślą, jakby chciał się przed czymś
bronić, trwać w tym swoim jestestwie. Chociaż było to krótko, właściwie dzień,
bardzo pamiętam kobietę przy oknie jak czeka, wręcz wypatruje czegoś. Dzisiaj
wydaje mi się, że wypatrywała nie tylko swego nieżyjącego męża… Chyba czegoś
więcej, czego nie tylko jej brakowało… Nie wiem, jak to nazwać:.. Może to
jest oczekiwanie, które nie może być nigdy spełnione, a jednak powinno trwać
tak w zawieszeniu, i trzeba umieć się z tym godzić, i żyć… – Spojrzała na
wszystkich wokół, zaskoczona własnym wyznaniem wobec tylu nieznanych jej ludzi.
Uśmiechnęła się trochę, tak, jakby prosiła o wybaczenie nadmiaru szczerości. – Tyle
mówię, ale nie wiem, czy się tam nie zmieniło, czy ktoś znajomy jeszcze jest…
Pewno przy tym oknie nie ma nikogo, to była bardzo już starsza osoba…
– My mamy w Bad Harzburg
zarezerwowany nocleg dla wielu osób. Nie wszyscy jadą, którzy się zgłosili.
Ulrike
wstaje nagle, wodząc po nich wzrokiem, kiedy wszyscy patrzą na nią i nikt się
nie odzywa. Ona nie rusza jednak z miejsca; ich milczące, łagodne wyczekiwanie
ma swoją siłę.
– Bad Harzburg…– mówi ostrożnie,
jakby po raz pierwszy tę nazwę wymawiała. – Tak, to prawdziwy zbieg
okoliczności.
– Proszę pani, miło odkryć, że
idziemy po prostu w jednym kierunku. – odezwał się ktoś z głębi grupy.
– Właśnie!– Ucieszyła się młoda
kobieta stojąca najbliżej Ulrike. – Wspólna droga, i niekoniecznie trzeba zaraz
wiedzieć, dlaczego!

Proszę pani, myślę, że tego zlekceważyć nie możemy – mówi młody mężczyzna
stojący najbliżej. Nie wiem, wygląda, że jest tak nam przeznaczone! – i
zapraszająco wyciąga rękę w stronę Ulrike.
Ona uśmiecha się również, ciągle
jeszcze wodząc spojrzeniem po wszystkich.
– A
więc idziemy! – mówi ta najbliżej, i sięga zdecydowanie do jej dłoni: – Proszę
pani, chociaż się nie znamy: wspólna droga, to może być tylko na plus!
Ulrike podaje jej rękę. Mężczyzna stojący obok bierze ją teraz za rękę
z drugiej strony. Grupa rusza. Trójka idzie na końcu. Ale reszta nie daje
spokoju:
– Ma być, jak było! Prosimy!
Trójka przechodzi do przodu. I
teraz prowadzi.

Mam tak awansować od razu! – broni się jeszcze Ulrike.
– Jest pani naszą zdobyczą! – woła
ktoś z grupy.
Niektórzy się śmieją. Inny poprawia:
– Może nadzieją!
Śmieją się wszyscy.
– Ależ państwo mnie nie znacie!
Skąd i dlaczego się tu wzięłam. Kim byłam, i nawet nie wiem, jak się naprawdę
czuję, kiedy tyle się dzieje…
– Pani jest z nami, i nie da już
tego ukryć. – Śmieją się.
Ktoś z grupy nagle woła:
– Podarunek Harzu! Podarunek Harzu!
– I dla nas. Dla wszystkich! –
powtarzają mocno, prawie chórem.
Wycieczka znika w gęstym świerkowym
lesie.
KONIEC
2010, 2013,listopad 2016r.
Andrzej Górny
Fragmenty
scenariusza wybrał Michał Sobkowiak