Kiedy po długich namowach i
przezwyciężeniu trudności zwanych – w brzmiącej nostalgicznie nowomowie epoki
minionej – obiektywnymi, Małgorzata Bratek potwierdziła swój występ, zorganizowany
27 października 2016 roku przez Andrzeja Wilowskiego i Krzysztofa Wodniczaka w
Klubie Artystycznym AB OVO przy ulicy Jackowskiego w Poznaniu, miłośnik pieśni
i piosenki słabo zorientowany w osobowości artystki mógł się spodziewać
jakiegoś rocznicowo sentymentalnego remanentu. Tym bardziej, że pierwszy od
wielu lat koncert eks-poznanianki Małgorzaty Bratek w jej rodzinnym mieście
sąsiadował w czasie z obchodami czterdziestolecia powstania KOR-u i odsłonięcia
muralu-konterfektu Stanisława Barańczaka na budynku Collegium Novum UAM. W tych
uroczystościach pieśniarka udziału nie brała, choć z upamiętnionymi na nich
wydarzeniami i osobami łączy ją bardzo wiele, jako sygnatariuszkę Studenckiego
Komitetu Solidarnościowego (w istocie młodzieżówki KOR-u) i pierwszą oraz
najwybitniejszą wykonawczynię wierszy Stanisława Barańczaka, ówcześnie
obłożonych ścisłym zakazem cenzury, do których skomponowała melodie stanowiące
muzyczny ekwiwalent tej przejmującej liryki. A właśnie przede wszystkim tamte
utwory miały stanowić – i stanowiły – wokalną część wieczoru.
Fot. Jacek Kasprzycki
Przed przyjazdem z
popegeerowskiej wsi – dokąd przed kilku laty wraz z jej rodziną zesłały
Małgorzatę Bratek cywilizacyjne wykwity kapitalizmu ściągniętego z podręczników
dla marksistów (z czynszem nieregulowanym na czele) – artystka na Facebooku
uprzedziła potencjalnych słuchaczy, że śpiewa tak, jak teraz nikt już tego nie
robi, w związku z czym przed koncertem trzeba się dobrze wyspać. Co do
pierwszego zgoda, co do drugiego – nie było niezbędne. Piękny i silny, nie
stroniący – gdy uzasadniona – od ornamentyki głos Małgorzaty Bratek, który
jeśli przez czterdziestolecie śpiewania zmienił się, to tylko nabierając mocy,
mógł jedynie dodawać energii, w żadnym razie usypiać, choćby i lirycznie. Gitara
do tego, na której pieśniarka gra klasycznie, traktując nie tylko jako tło dla
wokalu, ale chwilami jako uczestniczkę duetu, orkiestruje całość i czyni z
wykonań mini spektakle dźwiękowe o wspaniałej dynamice i dramaturgii.
Ale dramaturgia stała się tego
wieczoru udziałem także większej całości – koncertu. Bo żadną miarą nie był on
sentymentalnym remanentem, choć Małgorzata Bratek wykonywała wyłącznie utwory
sprzed lat trzydziestu. Dzięki słowu wiążącemu – a kto chce się przekonać o
talencie literackim tej byłej dziennikarki, niech choćby poczyta jej wpisy na
Facebooku, będące nierzadko tekstami publicystycznymi lub beletrystycznymi –
artystka za pomocą kilkunastu piosenek opowiedziała nam historię własną oraz
Polski gierkowskiej, jaruzelskiej i stransformowanej po 1989. Zupełnie zgadzam
się z Andrzejem Wilowskim, który nazajutrz po tamtym szczególnym wieczorze
powiedział, że dzięki przekroczeniu, a właściwie porzuceniu przez wykonawczynię
formuły recitalu, powstał materiał na monodram. Jak najbardziej. Od siebie
dodam, że byłby to monodram o kobiecie, która nie tylko bardzo świadomie, ale
często w awangardzie i bolesnym kontakcie uczestniczyła i uczestniczy w
najważniejszych dla najnowszych dziejów Polski wydarzeniach i procesach. O przedstawicielce
pokolenia biograficznie rozpłatanego, dzielącego życie między dwa systemy
społeczno-polityczne, które pomimo intensywnych zabiegów reklamujących różnice
między nimi, coraz wyraźniej zaczynają ujawniać podobieństwa – ze szczególnym
uwzględnieniem pogardy dla, przepraszam za wielkie słowo, człowieka.
Postawionego sam na sam z wielką strukturą usiłującą go zużyć dla obcych mu celów
i abstrakcyjnych założeń.
Tutaj przypominam sobie, że
krytyka w czasach największej popularności Małgorzaty Bratek okrzyknęła ją
polską Joan Baez. Bardzo nie lubię tego rodzaju papuzich komplementów
sugerujących, że najwyższym osiągnięciem dla rodzimych talentów jest zdolność
imitowania i w ogóle – ex occidentis lux. Ale jeśli potraktować ten
niegdysiejszy dziennikarski wytrych nie wartościująco, ale opisowo, możemy za
jego pomocą fenomen Małgorzaty Bratek objaśnić. Polega on identycznie jak w
przypadku Joan Baez na poddaniu estetyki etyce, innymi słowy zaangażowaniu jej
w sprawy zbiorowe. Doskonałe wykonanie, uroda przekazu nie służą samym sobie.
Towarzyszą, kiedy tylko mogą, wydarzeniom uznanym za od nich ważniejsze. Stąd
głosy i gitary obu pieśniarek dawały się słyszeć wszędzie tam, gdzie była
nadzieja na zmiany. Że płonna – inna sprawa: Woodstock, akcje w obronie praw
związkowych, manifestacje antywojenne, śpiewanie w mieszkaniu zwolnionego z
internowania Wałęsy (Baez), uczestnictwo w Festiwalu Piosenki Prawdziwej
(powstałej poza cenzurą) w 1981 r., nielegalne koncerty stanu wojennego,
wsparcie swoją sztuką kampanii wyborczej na rzecz kandydatów „Solidarności” w
1989 r. (Bratek). Jak też potrzeba oraz umiejętność moralnopolitycznego
komentowania świata, która koncert przechyla w stronę nie wiecu, ale imprezy
zajmującej ludzi w całości, a nie tylko w okolicach nóg i gardeł. A przy tym
arystokratyczna powściągliwość, pozwalająca mimo zaangażowania przejawiającego
się przecież w słowie, śpiewać tylko cudze teksty, bez pokusy przekraczania
narzuconych sobie granic kompetencji jedynie wykonawczych i kompozytorskich,
ale już w żadnym razie poetyckich. Wzór dla wielu nowomodnych samosi na
estradzie niedościgniony.
Co prawda znakomita większość
zaśpiewanych 27 października w „AB OVO” pieśni miała teksty Barańczaka, jednak
koncert rozpoczął utwór Stanisława Klawe „Kiedym stanął”, którego wykonanie
przyniosło Małgorzacie Bratek nagrodę wspomnianego już Festiwalu Piosenki
Prawdziwej, gdzie artystka zajęła miejsce na podium obok Jacka Kaczmarskiego.
Piosenka posiada anegdotę, więc można ją opowiedzieć, czego zazwyczaj nie robi się
z utworami poetyckimi: Przybyła z – domyślamy się – peerelowskiego padołu
duszyczka wspomina swoją rozmowę kwalifikacyjną z Bogiem. Na Jego pytanie o swe
ziemskie zajęcia odpowiada, że budowała socjalizm. Bóg jest zafascynowany,
wypytuje o szczegóły chcąc się dowiedzieć jak najwięcej o życiu w powstałym w
ten sposób świecie, który wyobraża sobie jako wzorcowy nawet dla własnych
niebiańskich porządków. W odpowiedzi słyszy to, co stanowi pointę piosenki:
„Budowaliśmy socjalizm i na nic więcej nie było już czasu”.
Kiedy po półtoragodzinnym
koncercie w wielkim pośpiechu Małgorzata Bratek kończyła kuluarowe rozmowy z
publicznością – osobami znanymi jej od lat, ale też od lat nie widzianymi  – i szybko zniknęła w samochodzie mającym ją
zawieźć na pociąg, zmierzający do odległej popegeerowskiej wsi, gdzie czekał
jej obłożnie chory mąż, w uszach miałem właśnie zakończenie tej, a nie innej
piosenki. Oczywiście w mojej „usznej” wersji miejsce słowa „socjalizm”
zastąpiło inne słowo. Zgadnijcie jakie.
Eugeniusz Biały