Jaki morał? Z czego morał? Przecież wakacyjny cykl prezentujący te
polskie zespoły, które śpiewają po polsku i z tym czują się tu w Polsce najlepiej
wcale nie miał być żadną przestrogą, pouczeniem ani wskazówką co robić dalej. Nie
ma bowiem żadnego dalej – skończyły się wakacje i skończył się cykl. Następnego
lata może powróci, a może nie. W czym jednak tkwi problem?





















Ano w tym, że w Polsce coraz
rzadziej słyszy się zespoły śpiewające swoje piosenki tylko po polsku. Nie mają
one raczej przebicia. Zresztą jak mają je mieć, skoro młodzi ludzie, którzy
wchodzą właśnie na rynek muzyczny, z reguły nie chcą w ogóle słyszeć o
śpiewaniu w języku ojczystym, bo to takie niemodne. Modny teraz jest angielski,
bo to język ogólnoświatowy i wszędzie prawie można się w nim dogadać. Może to i
prawda, ale nie do końca i nie zawsze. Pomimo tego, ci młodzi ludzie robią swoje
kariery po angielsku tu w Polsce, bo przecież żadne zagraniczne kluby ani
agencje nie zaproszą ich od razu na występy, bo po pierwsze nie wiedzą o
istnieniu takich nowalijek, a po drugie mają też swoje własne kapele, własne
nowalijki, a poza tym poziom językowy w tych „polskich” angielskich tekstach
nierzadko jest taki, że bez kija nie podchodź. Przeanalizujmy całą tę sprawę
raz jeszcze, a może wyciągniemy z niej jakiś morał? Przy czym – oczywiście –
nie poruszymy tu wszystkich jej aspektów, bo wówczas należałoby napisać cały
referat albo nawet książkę.
Nieuctwo?
                Analizę
zaczniemy od sprawy podstawowej – od pisania tekstów. Umiejętność ta – niestety
– nie jest dana wszystkim, bo po prostu nie wszyscy od razu czują się
natchnieni do tworzenia piosenek, tak od strony muzycznej, jak i tekstowej (tutaj
piję – a pić lubię – do Konkursu Polskiej Piosenki Autorskiej „Natchnienie”,
który tkwi sobie teraz w zawieszeniu i nie wiadomo kiedy zacznie się jego nowa
edycja). Dlatego powiedzieć należy, że w ogromnej większości wypadków pisanie
tekstów jest sprawą naprawdę trudną. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że każdy
dobry tekst musi być również szczery. Kiedy ma się już taki tekst, wychodzenie
na scenę i śpiewanie go to też kawał stresu. Dlatego wydaje się, że język
angielski, a raczej śpiewanie w nim jest tu pewnego takiego rodzaju obroną,
wentylem bezpieczeństwa – przecież w większości wypadków ludzie i tak do końca nie
zrozumieją tekstu, bo po pierwsze często go nie wysłyszą (angielski czytany i
mówiony czy śpiewany to prawie dwa różne języki), a po drugie zawsze w końcu może
się w nim trafić słówko, którego akurat nie będą znać. Dlatego czasami – często
właściwie – ludzie nie wiedzą o co tak naprawdę chodzi w piosenkach, które
słuchają.
Przykład
nr 1
Zobrazowania – i to bardzo dobitnego – wymaga tu to
używanie angielskiego jako wentyla bezpieczeństwa przez różnych wykonawców i piosenkarzy.
Większość z nas niejednokrotnie już się z tym spotkała. Jednak takim czytelnym
przykładem jest chwilowo bezimienny (żeby nie kopać mu dołków), ale znany na Dolnym
Śląsku pieśniarz, gitarzysta i wodzirej. Powiedział on kiedyś, że swoje teksty
pisze wyłącznie po angielsku, bo jeśli zapomni tekstu – co zdarza mu się
czasami – to śpiewa ‘łełełełe łełełe łełełełe enymor’ i nikt tu w Polsce nie
zorientuje się, że coś jest nie tak.
Poza tym język polski jest
bardziej szeleszczący, twardy i zawiły w swoich fonetycznych zasadach. Żeby być
zrozumiałym i aby to co się mówi czy śpiewa brzmiało dobrze, trzeba mieć dobrą
i wręcz idealną dykcję. Najlepiej wiedzą o tym aktorzy. Nie dość, że muszą doskonale
znać fonetykę, to jeszcze wprawnie ją stosować, co do najprostszych zadań nie
należy. Język angielski tymczasem jest luźniejszy, bardziej miękki i ściśliwy.
Zresztą powszechnie znane jest powiedzenie, że Anglicy mówią tak jakby mieli
kluchy w gardle. Dlatego ze śpiewaniem nie ma tu raczej problemów, przy czym dodać
należy, że językiem angielskim znacznie łatwiej jest operować muzycznie i wydaje
się, że równie łatwo można napisać rytmiczny tekst (wynika to z prostszej gramatyki).
Dlatego niektórzy twórcy twierdzą, że wybór języka do piosenki to jak
wybieranie instrumentu. Jednak cokolwiek taki twórca czy też autor jednego czy
drugiego tekstu umieści w swoim anglojęzycznym kawałku, najpierw będzie miał ten
tekst w głowie, i to po polsku, a dopiero potem przetłumaczy go sobie na angielski.
Myślenie w obcym języku to już wyższa szkoła jazdy, którą osiągają naprawdę
nieliczni. Jeszcze jedna taka mała uwaga – żyjemy w Polsce, niech więc żaden
twórca czy też autor piosenek  nie wmawia
swoim słuchaczom i publiczności, że łatwiej i lepiej jest docierać do nich – na
co dzień mówiących i myślących po polsku – angielskim tekstem.
Przykład
nr 2
Teraz przywołać należy wykonawcę komponującego muzykę
do swoich piosenek i piszącego do nich  teksty po angielsku. Wielu takich jest –
obecnie to ze świecą w ręku trzeba szukać tych, którzy śpiewają li tylko i
wyłącznie w języku polskim. Wśród tamtych wielu używających angielskiego jest
jeden harfista, który gra muzykę celtycką niosącą ze sobą pewną taką tajemnicę
i niewiadomą, a na dodatek trochę grozy. Właśnie tym tłumaczy on pisanie
anglojęzycznych tekstów – uważa, że robi to dla ludzi, twierdzi, że słuchacze
lepiej poczują tę grozę i tajemniczość muzyki, jeśli będzie śpiewać po
angielsku. Jego pobudki – ich adresatem jest publiczność – może i są właściwe,
ale przede wszystkim niech nikt nie twierdzi, że wyrażenie „mistery of trees and bushes” brzmi
lepiej od „tajemnice drzew i krzewów”.
Prawda jest i taka, że
rock’n’roll i jego wszystkie właściwie odmiany narodziły się w krajach
anglojęzycznych, nie jest więc przypadkiem, że angielski tak dobrze pasuje do
tej stylistyki i motoryki grania. Ale w latach 80., kiedy my mieliśmy w
szkołach jeszcze obowiązkowy rosyjski, a nie angielski, większość polskich zespołów
punkowych i rockowych śpiewała po polsku, co im pasowało i dobrze się
komponowało. Nie wspominając już o słuchaniu. Te zespoły nie miały wówczas żadnych
kompleksów, one po prostu chciały grać i tak zwyczajnie robiły to szczerze z serca. 
Popularność?
             Mówi
się, że śpiewając po angielsku polskie zespoły mają większe szanse na dotarcie
do ludzi mieszkających poza granicami kraju, tych z innych państw. Ale ile –
tak naprawdę – polskich zespołów jeździ na trasy koncertowe za granicę?
Najpierw popularnym trzeba stać się tutaj, na polskim podwórku. Będąc znanym i
lubianym w swoim kraju, można myśleć o podboju Europy i Ameryk (obu – i tej Północnej
i tej Południowej). Oczywiście dodać należy to o czym wspomniałam już we
wstępie – trzeba dobrze profesjonalnie tłumaczyć swoje teksty na angielski, a
nie bazować tylko na swojej wiedzy, choćby była ona przewspaniała, bo można się
zdziwić. Tekst śpiewany brzmi często zupełnie inaczej niż mówiony, a do tego
jest ileś tam związków frazeologicznych i niuansów językowych – czasami do
tekstów anglojęzycznych rzeczywiście lepiej jest bez kija nie podchodzić. Zwłaszcza
w pubie w Londynie albo innym wyspiarskim mieście, w którym dużo jest ludzi
lubiących robić sobie kabarety i żarty z byle czego – także z błędnie
przetłumaczonych tekstów piosenek – a to może prowadzić do bójek, bo Polacy,
stety lub niestety, swoją dumę mają.
Przykład
nr 3
Znam pewnego twórcę – komponuje on muzykę i pisze
teksty do swoich utworów – który napisał ponad 1000 piosenek, ale zawsze pisał
je po polsku. Należy przy tym zauważyć, że ładnych parę lat mieszkał w
Niemczech, gdzie utrzymywał się z grania i 
śpiewania swoich utworów, tych które tworzył za granicą. Po prostu były
one tłumaczone na język obcy przez zawodowego tłumacza, a on nigdy nie musiał
martwić się o to czy słuchając danego tekstu nagle pub czy knajpa nie wybuchnie
śmiechem. No, chyba że takie właśnie było jego zamierzenie.
Choroba?
Nasz problem tkwi też w
grafomanii – grafomania polska jest widoczna od razu, banalny tekst piosenki wychwycić
można już przy pierwszym jej wysłuchaniu. To dlatego tekściarze i wszyscy inni ludzie
piosenko-piszący tak bardzo boją się pisać właśnie w języku polskim. Zresztą,
potrzeba tu znacznie dłużej nad tekstem posiedzieć niż w przypadku angielskiego.
Natomiast grafomania angielska już aż tak bardzo nie razi – przynajmniej Polaka
– bo dla niego nie jest widoczna od razu. Wciąż jednak pozostaje ona grafomanią,
bo patologicznych przymusów pisania utworów literackich inaczej nazwać nie
można.

Końcówka bez znaku zapytania


             jednak tu w Polsce i tak
najczęściej najlepsza zabawa jest przy starych kawałkach w rodzimym języku. Może
to i dobrze, ale problem polega tu na tym, że większość Polaków nie szuka żadnych
nowości czy to muzycznych, czy to wokalnych, tylko pławi się z zadowoleniem w
odkopywaniu tych samych numerów wykonywanych przez n-tego już wokalistę. A
szkoda, bo świadczy to tylko o  ich wciąż
wzrastającym – bo pielęgnowanym z prawdziwą lubością – lenistwie
intelektualnym. Ale – gwoli dodania nadziei 
wszystkim fanom zespołów polskojęzycznych i trochę zmieniając temat z
intelektualnego na proeuropejski – dodać należy, że jest jednak kilka, może
kilkanaście, a nawet więcej polskich zespołów lubianych na zachodzie miedzy
innymi właśnie za śpiewanie po polsku. Takim zespołem jest np. „Dezerter”.
Natalia Mikołajska