Żywy metal koncertowy jest przeżyciem jedynym w swoim
rodzaju. Ola też jest jedyna w swym rodzaju… Recenzja międzynarodowego koncertu
metalowego z poznańskiego klubu Pod Minogą, o którym „Kulturalnik Poznański”
informował swoich czytelników.
               
Mój pierwszy koncert metalowy
W życiu zawsze są te pierwsze razy – pierwsza może być praca, pierwsza
miłość i pierwszy samochód. Ostatnio zrobiłam wywiad z zespołem metalowym „Seven
Sages” (sprawdź tutaj), po którym postanowiłam pójść na pierwszy
pełnowymiarowy koncert metalowy – myślałam tak: może zostanę na całym, a może
nie, człowiek wolnym jest i wychodzi z koncertów kiedy mu się podoba. Postanowienie
to uczyniłam, bo wtedy po wywiadzie, z powodu chłodu wróciłam do domu, przez co
nie słuchałam grającego „Seven Sages”, a posłuchać trochę chciałam. Na szczęście
nie przyszło mi to zbyt trudno – całe życie miałam wrażenie, że muzyka metalowa
jest nie dla mnie. Cóż, po pierwszym w życiu koncercie metalowym już tak nie
myślę i szykuję się w duchu na kolejny. Chociaż z drugiej strony daleka jestem
od słuchania płyt metalowych zespołów, bo w metalu jak to w metalu: napchane jest milion nut
na sekundę
– co mówił w wywiadzie metalowy gitarzysta
Krystian Łuczak i co za tym idzie, o wiele łatwiej i przyjemniej jest słuchać
tego na żywo.
Moja pierwsza Ola metalowa
Olę poznałam w kolejce przed koncertem. Moją uwagę zwróciła przed wszystkim
swoimi różowymi włosami, bardzo intensywnie różowymi, choć nie całymi, bo
pofarbowana była – i jest – jedynie tylko jakaś ich połowa. Miała też kolczyk w
nosie i drugi w wardze, ale to zauważyłam później. Poza tym ubrana była raczej
na czarno – typowa metalówa, można by pomyśleć. Wiedzę o metalu pewnie ma w
małym paluszku. Oprócz tego, Ola jest bardzo miła, otwarta na ludzi i
inteligentna – studiuje na uniwersytecie dwa kierunki językowe. Jest z Krakowa
i jeździ po całej Polsce właśnie na koncerty metalowe, zatem wie pewnie o nich
dużo. Pytałam ją czy za granicę też jeździ, ale nie, tylko raz była na
koncercie w Czechach. Woli trzymać się naszego kraju, a do Poznania przyciągnął
ją norweski „Shining”, który wręcz uwielbia. Pozostałych dwóch zespołów w ogóle
nie kojarzyła.
Koncert
                Jako że nie potrafię uprawiać metalowego tańca pogo,
pozostało mi usiąść (czyli stanąć, choć bywały chwile kiedy siedziałam) gdzieś
z tyłu i pilnować rzeczy osobistych – swoich i Oli. Bowiem Ola jako klasyczna
hardcorowa metalówa  tańczyła swój taniec
plemienny przez cały czas blisko sceny, w zasadzie na wyciągnięcie ręki do mikrofonu
wokalisty i wrzeszczała jak za dwoje, a może nawet troje czy czworo. Przychodziła
do tyłu tylko w przerwach, a tych były dwie – dosyć długie – bo przecież muzycy
musieli popodłączać i podołączać swoje instrumenty i obgadać wszystkie sprawy
dźwiękowe z realizatorami dźwięku. Ola najgłośniej wrzeszczała podczas koncertu
trzeciego zespołu – „Shining”
(zresztą to właśnie na ten występ – jak zapewne pamiętamy – przyjechała) w
momencie, kiedy wokalista dał jej mikrofon, aby zaśpiewała za niego kawałek
piosenki. Zresztą po koncercie udało jej się zdobyć koncertową setlistę zespołu
Shining” i powiedziała, że oba te fakty – że śpiewała
i ma setlistę – sprawiły, że to był najpiękniejszy koncert w jej  życiu. Wiadomo – w Poznaniu…
Jeśli chodzi o muzyków i muzykę, to dla mnie najlepszy był koncert
otwierający cały wieczór, czyli hiszpańskiego
„Obsidian Kingdom”, ponoć
jednego z nieoszlifowanych diamentów wytwórni
Season of Mist. Ola mówiła o nim, że to
metal klasyczny, i że jej też się podobało. Nic więc dziwnego, że dla
początkującego bywalca metalowych koncertów, jakim jestem, ta klasyka gatunku to
chyba najlepsze i najprzyjemniejsze dla ucha. Potem była przerwa i na scenie
pojawił się „Intronaut” z USA. Według mnie – początkującej metalowej lady – był to najgorszy występ z
wszystkich, mimo że publiczność żywo reagowała na poszczególne utwory. Dla mnie
jednak ich muzyka była za ciężka. Grali zbyt
progresywny metal
– orzekła Ola. To po tym koncercie po raz pierwszy
widziałam muzyka, który bezpośrednio po grze specjalną szmatką przecierał z
pietyzmem i wielką atencją struny swojej gitary, można by powiedzieć, że je
głaskał. Wiem, że struny czasami jest dobrze wytrzeć, ale to, żeby jeszcze na
scenie i od razu po koncercie, jest chyba metalową cechą rozpoznawczą? Mniej więcej
bowiem to samo widziałam w przypadku zespołu „Shining”. Ukochany zespół Oli grający
po Amerykanach dla mnie nie był może najlepszy, ale za to miał rewelacyjne instrumentarium,
bo była tam również harmonijka i – przede wszystkim  – saksofon, a on zwala z nóg wszystkie prawie
kobiety, co prawda ja nie czułam się powalona, ale było miło. Zresztą, „Shining”
gra metal awangardowy, ale z elementami fusion i jazzu (saksofon).

Słuchacze

Jeśli zaś chodzi o
publiczność na tym potrójnym koncercie, bo należy coś o niej wspomnieć, to była
ona jednak zróżnicowana, choć w większości stanowili ją ludzie młodzi – jak
nasza Ola – ale było też parę starszych osób, które nie uprawiały od razu tańca
pogo. Prawdziwym wyjątkiem wśród słuchaczy była pani mająca lat około 50, choć
mogę się tu mylić – kiepska jestem w ocenianiu wieku ludzi po ich wyglądzie. Jeżeli
jednak się nie mylę, stwierdzam,  że
metal to muzyka dla wszystkich, czyli jak to mówił wokalista metalowy Michał Michalewicz: metal to muzyka
wszystkich pokoleń, ludzi, którzy czują ją w sercu.
.
Natalia
Mikołajska