RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Raz po raz w tym cyklu
sięgam po płyty z lat osiemdziesiątych. To były lata, kiedy również powstawało
wiele znakomitych produkcji. Tak jest też i w przypadku tej płyty. W roku 1983 –
po trzech latach milczenia – nowy album wydała grupa Yes, sygnując go
tajemniczym tytułem „90125”.
sięgam po płyty z lat osiemdziesiątych. To były lata, kiedy również powstawało
wiele znakomitych produkcji. Tak jest też i w przypadku tej płyty. W roku 1983 –
po trzech latach milczenia – nowy album wydała grupa Yes, sygnując go
tajemniczym tytułem „90125”.
Sympatycy zespołu Yes z nadzieją czekali na ten krążek.
Przede wszystkim oczekiwali powrotu Jon’a Anderson’a, bez którego obecności nie
wyobrażano sobie zespołu. Pięć lat rozłąki słuchaczy z magicznym głosem tego
wokalisty było wystarczającym czasem, aby przekonać się jak ważnym elementem
zespołu był ten nietuzinkowy artysta.
Przede wszystkim oczekiwali powrotu Jon’a Anderson’a, bez którego obecności nie
wyobrażano sobie zespołu. Pięć lat rozłąki słuchaczy z magicznym głosem tego
wokalisty było wystarczającym czasem, aby przekonać się jak ważnym elementem
zespołu był ten nietuzinkowy artysta.
Ostatni raz można było go usłyszeć na albumie „Tormato” z
1978 roku. Albumie powiedzmy to sobie uczciwie, niezłym. Później
charyzmatycznego wokalistę na albumie „Drama” w roku 1980 zastąpił Trevor Horn.
Albumie w mojej ocenie, takim sobie. I to nie tylko ze względu na brak w
składzie Andersona. Tak więc oczekiwania wobec nowego wydawnictwa były spore. I
muszę powiedzieć, że panowie spod znaku Yes nie zawiedli. Zaskoczyli przede wszystkim
świeżością brzmienia.
1978 roku. Albumie powiedzmy to sobie uczciwie, niezłym. Później
charyzmatycznego wokalistę na albumie „Drama” w roku 1980 zastąpił Trevor Horn.
Albumie w mojej ocenie, takim sobie. I to nie tylko ze względu na brak w
składzie Andersona. Tak więc oczekiwania wobec nowego wydawnictwa były spore. I
muszę powiedzieć, że panowie spod znaku Yes nie zawiedli. Zaskoczyli przede wszystkim
świeżością brzmienia.
Powrót Andersona do grupy dodał jakby pewności siebie reszcie
zespołu. Pomimo tego, że w składzie brakowało Rick’a Wakeman’a i Steve’a Howe.
Zastąpili ich Trevor Rabin i Tony Kaye. Kompozycje znów cieszyły słuchaczy
głębią brzmienia. Mało tego, otwierający album utwór „Owner of a Lonely Heart”
stał się wielkim przebojem. To nigdy przedtem nie zdarzyło się zespołowi!
Oczywiście, wielu sympatykom nie spodobał się ten nieco lżejszy utwór lokujący
się w górnych rejonach list przebojów w wielu krajach. Myślę jednak, że
przysporzył on zespołowi nowych fanów i sprawił, że formacja zaczęła poszukiwać
nowych odbiorców swojej muzyki.
zespołu. Pomimo tego, że w składzie brakowało Rick’a Wakeman’a i Steve’a Howe.
Zastąpili ich Trevor Rabin i Tony Kaye. Kompozycje znów cieszyły słuchaczy
głębią brzmienia. Mało tego, otwierający album utwór „Owner of a Lonely Heart”
stał się wielkim przebojem. To nigdy przedtem nie zdarzyło się zespołowi!
Oczywiście, wielu sympatykom nie spodobał się ten nieco lżejszy utwór lokujący
się w górnych rejonach list przebojów w wielu krajach. Myślę jednak, że
przysporzył on zespołowi nowych fanów i sprawił, że formacja zaczęła poszukiwać
nowych odbiorców swojej muzyki.
Kolejne płyty, raz lepsze raz gorsze nigdy nie schodziły
poniżej przyzwoitego poziomu. I oczywiście subiektywny ich odbiór powodował, że
jednym się podobały, innym już niekoniecznie. Były jednak zawsze oczekiwane.
poniżej przyzwoitego poziomu. I oczywiście subiektywny ich odbiór powodował, że
jednym się podobały, innym już niekoniecznie. Były jednak zawsze oczekiwane.
Album „90125” to dla mnie taka forma przejściowa. Jest
Anderson, ale nie ma Wakeman’a i Howe’a. Są inni muzycy, równie sprawni wykonawczo,
a jednak w podświadomości pozostaje sygnał, że to do końca nie to. Mimo
wszystko uważam to wydawnictwo za bardzo ciekawe.
Anderson, ale nie ma Wakeman’a i Howe’a. Są inni muzycy, równie sprawni wykonawczo,
a jednak w podświadomości pozostaje sygnał, że to do końca nie to. Mimo
wszystko uważam to wydawnictwo za bardzo ciekawe.
Strona „A” zawierająca cztery bardzo dobre kompozycje („Owner
of a Lonely Heart”, „Hold On”, „It Can Happen” i „Changes”) to naprawdę kawał
dobrej muzyki. Na stronie „B” mamy pięć utworów („Cinema”, „Leave
It”, „Our Song”, „City of Love” i „Hearts”). Może nieco mniej rozpoznawalnych niż te z pierwszej
strony płyty, ale też naprawdę ciekawe. A zamykający album „Hearts” to
nagranie, które można pokochać od pierwszego odsłuchu. Piękne chórki z głosem
Jon’a na pierwszym planie, melodyjność, za którą kochamy ten zespół, zacne
klawisze na poziomie mistrza Rick’a czy wreszcie gitarowe pasaże w wykonaniu
Trevor’a Rabin’a. Trochę mimo wszystko mało tego wszystkiego na płycie, ale cóż
poradzić…
of a Lonely Heart”, „Hold On”, „It Can Happen” i „Changes”) to naprawdę kawał
dobrej muzyki. Na stronie „B” mamy pięć utworów („Cinema”, „Leave
It”, „Our Song”, „City of Love” i „Hearts”). Może nieco mniej rozpoznawalnych niż te z pierwszej
strony płyty, ale też naprawdę ciekawe. A zamykający album „Hearts” to
nagranie, które można pokochać od pierwszego odsłuchu. Piękne chórki z głosem
Jon’a na pierwszym planie, melodyjność, za którą kochamy ten zespół, zacne
klawisze na poziomie mistrza Rick’a czy wreszcie gitarowe pasaże w wykonaniu
Trevor’a Rabin’a. Trochę mimo wszystko mało tego wszystkiego na płycie, ale cóż
poradzić…
Ja i tak pozostanę sympatykiem tej grupy, doceniając ich
ogromny wkład w historię rocka. I sądzę, że nie będę w tym odosobniony.
ogromny wkład w historię rocka. I sądzę, że nie będę w tym odosobniony.
Jacek Liersch