Chociaż sezon teatralny
już za nami, wspomnimy jedną z najciekawszych premier tegorocznej wiosny, a
będzie to „Lear” na motywach tragedii Williama Shakespeare’a „Król Lear” w
reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego, wystawiany na scenie Teatru Nowego w
Poznaniu.

Mamy przed sobą na otwarciu nieoznaczoną, niczym nienacechowaną
przestrzeń ogromnej sceny obudowanej wysokimi białymi ścianami, co zdają się
lekko lśnić, tak jakby wnętrze było samo dla siebie, pogrążone jedynie w
dostojeństwie ciszy, która zwykle zaprasza, lecz tu jest w dziwnym
nieoczekiwaniu, niejako wbrew naszej obecności. Stąd od razu rodzi się
poczucie, że właśnie dlatego może stać się tu wszystko, z czym człowiek
wtargnie i będzie czynił swoje, aż po wyczerpanie. W tej połyskującej bieli
jest po prostu miejsce na wszystko i nic. Więc to nawet logiczne, że pierwszy
jest tu Błazen (Antonina Choroszy), niemający własnego życia, na swój sposób
wolna istota, bo karmiąca się wyłącznie życiem innych, i skazana na obnażanie
cudzej prawdy, jaka by nie była. Inaczej on po prostu nie istnieje. U niego
błaznowanie to coś o wiele więcej niż zawód. Z drugiej strony jakkolwiek by
błaznował, nic się nie zmienia. Zawsze pozostaną tacy, co zostali porzuceni w
biedzie, albo wręcz poczują się oszukani, dla których prędzej czy później musi
przyjść czas zemsty. Siedzi więc Błazen przy rampie, z nami, niejako po
sąsiedzku, i ma swej roli dość. Jest ostatecznie zmęczony, wie, że dla niego
roboty nigdy nie zabraknie. Każdy swoim życiem nowej materii dostarcza, można
by nieomal powiedzieć, że na swój sposób to ono, życie, samo błaznuje, kiedy
ludzie ukazują się w nagiej prawdzie ich ciągle przewrotnych czynów. Czy jest
możliwe, żeby istniała tego jakaś granica? Czy zmierza to do jakiegoś ostatecznego
finału, kiedy nie ma wyjścia dla nikogo? Błazen rzeczywiście schodzi z
pierwszego planu, puszczając niejako wszystko w ruch, wedle jego własnych
prawideł, wszystkowiedzącego.
Mamy oto przed sobą władcę absolutnego, Leara (Aleksander
Machalica), któremu nic nie jest w stanie zagrozić. Dokoła niego nic innego
tylko świadectwa jego władztwa. Z kogo jest niezadowolony, lekką ręką skazuje
na wygnanie. Dzieląc królestwo między córki, pyta jedynie o wyznanie miłości
względem siebie, która kocha najmocniej. Do konkurencji nie staje najukochańsza
Kordelia (Mateusz Ławrynowicz). Ona jedna chce kochać ojca, ale na pewno nie
króla. Urażona duma Leara jest mocniejsza niż miłość i natychmiast spotyka ją
los wygnańca. Leara po prostu zwyczajnie uwiodła potęga własnego królewskiego
panowania. Można powiedzieć, oślepiła go pycha. Nie przewidział, że jako
patriarcha – już nie król opierający swoją wolę przede wszystkim na
egzekwowaniu władzy – nie ma w tym świecie mocy skutecznego oddziaływania. Tu
liczą się inne bardzo konkretne, namacalne argumenty. Oddając wymierne, wręcz
uchwytne materialnie królewskie atrybuty władzy, rujnował nie tylko swoją
pozycję w królestwie, ale samo królestwo także. Rezygnując z atrybutów władcy,
Lear spuszczał niejako ze smyczy namiętność władzy u innych, dając wolne pole
innym do walki ich osobistych ambicji, co musiało się skończyć ogólną anarchią.
We wzajemnej rywalizacji o władzę giną Goneryla (Gabriela Frycz) i Regana (Dorota
Abbe) i także w imię obrony ojca Kordelia. Bo sprzymierzając się w tym celu z
królem Francji, wówczas jednak wrogiem Anglii, silą rzeczy znalazła się na
straconej pozycji. Z kolei Książę Albanii (Ildefons Stachowiak) ma szanse
zabłysnąć jako ten, co ratuje Anglię przed zagrożeniem. Skrywane dotąd ambicje
ujawniają się również u innych, którym wydaje się, że czas sprzyja, aby mogły
się one spełnić. Tak jest w przypadku Edmunda (Nikodem Kasprowicz), który nie
chce być gorszy w hierarchii od brata Edgara (Szymon Mysłakowski) – choć jest
takim z racji urodzenia. Ucieka się więc do intrygi, która uderza jednak w
niego samego, a przy okazji nijako rykoszetem trafia też w ojca, Glostera (Tadeusz
Drzewiecki).
Nie ma się w tym świecie do wyboru zbyt wielu możliwości i
rozwiązań wbrew pozorom. Jest albo pycha i bezwzględność władcy, który trzyma
wszystko w swych rękach i trzeba mu czapkować – albo brak przytłaczającego
wszystkich despoty nieuchronnie oznacza, że mamy wtedy natychmiast ambitne
dążenia wielu, którzy poczują się uprawnieni, nawet przeznaczeni, i wszelkimi
możliwymi sposobami będą dążyć do władzy, co w ostatecznym rezultacie prowadzi
do anarchii i chaosu. Dwie takie perspektywy – obie otwierające drogę do zła, a
w konsekwencji do upadku – wyłaniają się jako jedyne możliwe rozwiązania,
podsuwane przez rzeczywistość. Nie ma odejścia od tego dylematu – ku temu
prowadzi nas przedstawienie. Zdaje się zresztą prowadzić nas dalej. Oto pod
koniec, rośnie po środku sceny sterta strzępów, pozostałości po rożnych
ludzkich usiłowaniach i przedsięwzięciach, które okazały się niszczące albo po
prostu nieudane, nazbyt obnażające ponurą prawdę rzeczywistości. Postaci, jak
przegrani, po prostu porzucają, co stało się już nieużyteczne, i widzimy to po
środku sceny. Leżą tam – świadectwa zawiedzionych nadziei, niezrealizowanych
projektów, czy mocno nieudanych. Człowiek po prostu zawodzi. A na ścianie
czytamy potem napis: ”Nie ma wyjścia”. Prosty i nieodparcie przeprowadzony
beznamiętny teatralnie wywód. Są jednak wśród tych porzucanych resztek także
manekiny, słychać w ciszy puste ich stuknięcia, kiedy porzucane padają na
podłogę sceny. Ale manekin, jak pamiętamy, z reguły budził dziwny niepokój i
pytanie: Czy to już naprawdę coś nieodwracalnego, możliwy kres poznania, a w każdym
razie ostrzeżenie dla nas – myślimy –, czy może coś w nim nadal pozostało
jednak bliskie życiu, jakaś resztka jest jeszcze wspólna nam, żywym, choć może
utajona, nierozpoznana, czego my, czując się w różnych okolicznościach
przegrani – nie zauważamy, gotowi łatwo poniechać naturalną ciekawość. I może,
w rożnych sprzyjających okolicznościach manekin, kiedyś sprawi nam
niespodziankę? Przypomniało mi się od razu wielkie przedstawienie Tadeusza
Kantora „Umarła klasa” w piwnicy krakowskich Krzysztoforów w1975 roku, przed
jego późniejszym światowym triumfalnym tournée. To tam myśli te nie dawały
spokoju. W tym przedstawieniu od manekinów byliśmy gotowi dużo oczekiwać, że
pozwolą nam coś odkryć, czegoś ważnego się dopatrzeć – po prostu przeżyć mocno
znaczącą chwilę, i choćby jedną, krótką – niejako im wyrwać dla siebie. Tym
bardziej, że sam Kantor też był obecny w przestrzeni scenicznego dziania, i
czuwał w skupieniu, obserwując aktorów i manekiny, jak manifestują ich zupełną:
to osobność, to współobecność – i niekiedy osobiście wtedy ingerował, wtrącając
jakby to były relacje naprawdę rzeczywiste.
Upłynęły dziesiątki lat i widzę, jak bardzo inaczej manekin
jest tutaj użyty. Brak, którym niepokoi nas jego podobieństwo do istoty
ludzkiej, już dzisiaj nie prowokuje by oczekiwać czegoś więcej Tutaj manekin
nie wymusza obecności człowieka. Odwrotnie, rzucane zwyczajnie na podłogę przez
postaci, są po to, żeby obnażyć wszelkie miraże, jakimi się karmiono i po
prostu posprzątać je w końcu jako rzeczy absolutnie zbyteczne, a nie próbować z
nimi jakiejś gry o relacje na poły ludzkie. Tyle że dzisiaj na horyzoncie świta
już myśl, że człowiek znajdzie prędzej czy później o wiele lepszego partnera do
gry ze sobą, nauka zaczyna dzisiaj wspierać te przeczucia konkretnymi rozwiązaniami
z dziedziny robotyki. Ale na chwilę obecną mamy jeszcze sytuację przeraźliwie
jasno przedstawioną w końcowej scenie „Leara”. Zebrawszy oto pozostałości
różnorakich udanych i nieudanych poczynań w sterty, możemy jedynie czekać na
śmieciary, żeby to wywiozły. Postaci z każdą chwilą coraz bardziej stawały się
tylko ludźmi (nawet nie aktorami, którzy jeszcze grali jakieś określone role!),
jak my wszyscy na widowni. Tyle że jeszcze długo znoszono na środek sceny
pozostałości tego co się działo. Jednak porzuciwszy je wszystkie, nie zeszli ze
sceny. I, właściwie zgodnie z napisem: „nie ma wyjścia” – usiedli. Ale nie było
w nich żadnego widocznego dla nas napięcia, wszyscy spokojni, na luzie, są pod
ścianą w głębi sceny, nie mając widocznie sobie, ani nam, nic do zarzucenia. To
już przecież nie do końca są postaci, uprzytamniam sobie. Siedzą zwyczajnie,
jak po skończonej robocie, i oddają pole całej sceny, nawet z tym co
nieuprzątnięte – właśnie nam, na widowni! Bo w naszym kierunku cały czas
spoglądają, jakby na coś jednak czekały. Ale my przecież wiemy, przychodzi
refleks, że wszystko skończone. „Nie ma wyjścia” takim napisem na ścianie
Reżyser nas przecież powiadamia o sytuacji, jaką sobie ludzie swoimi
poczynaniami urządzili. W półmroku nie widać wiele, ale gdyby twarze dokładnie
zobaczyć, może mielibyśmy trochę pewności, że to niekoniecznie rezygnacja
siedzieć tak z uporem pod ścianą – i po swojemu, na bardzo zwyczajny ludzki
sposób, z takiej sytuacji poniekąd się wyzwalać; i wbrew napisowi, przynajmniej
ciągle ku nam spoglądać, czegoś widocznie oczekując. Bo czy jest inne myślenie
u człowieka możliwe, dopóki się żyje?

Teatr Nowy w Poznaniu prezentuje: „Leara” na motywach „Króla
Leara” Williama Shakespeare’a.
Przekład: Józef Paszkowski.
Reżyseria i opracowanie muzyczne: Jędrzej Piaskowski;
dramaturgia Michał Pabian;
scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska; opracowanie
dźwięku: Kamil Kęska;
reżyseria świateł: Paulina Góral; projekcje video: Marta
Nawrot; inspicjent, asystent
reżysera: Jozef Piechowiak.
Premiera: 9 kwietnia 2016.
Bagaż doświadczeń u wielu się gromadzi, ten i ów sam sobie
wtóruje, ale z różnym skutkiem, najczęściej złym, bo nie zawsze zdobędzie się w
sobie na chichoczącego błazna, co, jak wierne lustro, prawdę pokaże bez ogródek.
Można powiedzieć ludzkość, w miarę narastania ludzkiej samowiedzy, musi
błaznować już sobie sama. Nigdy przecież nie możemy być pewni, kiedy Życie samo
ze siebie błaznuje, bo tak się rzeczywistość układa, a kiedy osobiście błazen interweniuje,
coś dokładając, przerysowując. I widać, kiedy na otwarciu przedstawienia siedzi
przy rampie, że na profesję jest po prostu skazana.
Andrzej Górny