To był czas, gdy aktor Roman Wilhelmi nabierał wiatru w żagle. Świetnie
zagrał Stanleya w teatralnym „Tramwaju zwanym pożądaniem”, pokręcił się na
planie kilku enerdowskich filmów. W „Krzyżakach” Aleksandra Forda odegrał
Kniazia Jamota podającego jadło królowi. W filmie dla młodych „Wielka ,większa
i największa” (1962) był „mieszkańcem planety układu vega”. Niby wszystko śmieszne,
ale Roman parł do przodu i środowisko mówiło, że zaraz będzie nowa gwiazda.

Reżyser Konrad Nałęcki widział go „oczyma
duszy” jako porucznika Olgierda Jarosza w propagandowym serialu wojennym „Czterej
pancerni i pies”. Serial jak to serial miał przelecieć przez TV i zasnąć snem
sprawiedliwych. Rola Olgierda była nieciekawa, szyta prostymi nićmi, a w
porównaniu z barwnością pozostałych „pancernych” (Janek, Gustlik, Grigorji, Szarik),
jego dowódca czołgu to sztywniak z agitacyjnych broszur. Ale Roman przyjął
wyzwanie i tak pracował nad scenariuszem, że jego Olgierd na ekranie okazał się
równym gościem. Choć i tak ubili go faszyści.
Janusz Gajos: „Był to człowiek o którym mówiło się że jest przedstawicielem generacji
mocno idącej do przodu. Bardzo na niego liczono, a on liczył na siebie jeszcze
bardziej
”.

Serial okazał się mega popularny. Publika
szalała, a powtórki goniły powtórki. Ale jako dowódca czołgu Wilhelmi dotarł z
frontem wschodnim tylko do przedpola Gdańska. Tam otrzymał strzał w czołg „Rudy”
i poległ. Scena była symboliczna – dym i Olgierd starający się wydostać z płonącego
czołgu. Ale rany były spore, więc ostatecznie osuwa się do wnętrza i widać
tylko rękę znikającą w płonącym włazie. Koszmar. Dzieciaki płakały, matki były
w depresji, a ojcowie wychodzili do kuchni, by tam czyszcząc hełmofon, obetrzeć
łezkę z pod męskiego oka.

Po emisji ośmiu odcinków, które
stanowiły zamkniętą całość, tzw. I serii, aktorzy ruszyli w trasę po Polsce.
Stadiony były pełne. Dziatwa w kolorowych hełmofonach przyjmowała pancernych
niczym bohaterów „Gwiezdnych wojen”. Przemówienia, kwiaty, uścisk dłoni
wojewody. Kosmos. No i wódka wieczorami płynęła strumieniami jako to „w trasie”.

Mało kto o tym wie – iż autorzy
serialu chcieli wskrzesić w kolejnej serii dzielnego Olgierda Jarosza. Jak? „Na
wojnie przecież zdarzają się pomyłki”. Mógł być tylko ranny z chwilową amnezją,
a potem odzyskał pamięć i wrócił do czołgu. Można? Można. Niestety aktor odmówił.
I wiedział co robi!

Roman Wilhelmi: „Stałem się popularny. Zna mnie każde dziecko
w tym kraju. Tylko że niezupełnie o to mi chodziło .Zabawa w wojsko z dala od
domu i z dala od codzienności. Niestety życie w hotelach było kosztowne, a
płynąc na fali euforii o zdobyciu fortuny, przepuściłem forsę i przepiłem ją w
hotelowych restauracjach. Gdy po dwóch latach wytężonej pracy otrzeźwiałem
wreszcie, trzymałem w rękach mój jedyny łup z tej przygody: marynarkę z
niepasującym do niej krawatem!
”.

Rola „pancernego” czołgisty tak
zapadła w ogólnonarodową pamięć, że nie chciano tak jednoznacznie przypisanej
twarzy angażować do innych ról filmowych. Walczył z tym latami. Choć i tak
krócej niż np. Janusz Gajos. Wilhelmi często powtarzał jako żart odpowiedzi
producentów z innych planów filmowych: „Pana
byśmy chcieli, ale co zrobimy z psem!
”.
Arkadiusz Kozłowski