ALFABET „RADIA YESTERDAY”
Razem z nami był tylko 22 lata i 5 miesięcy, ale przez ten czas wykonał
ku chwale rock’n’rolla tytaniczną pracę. W ciągu kilkunastu miesięcy
zrewolucjonizował muzykę i myślenie o niej. Do dziś uznawany jest obok Chucka
Berry’ego za przywódcę rewolty muzycznej, dzięki której możemy upajać się
rockowym brzmieniem. Kochali go i uczyli się na nim
m.in.: The
Beatles, The Who, The Kinks, The Beach Boys czy Creedence Clearwater Revival.
Zespół The Hollies swą nazwą sygnalizował uwielbienie
dla Maga wczesnego rock’n’rolla – Buddy Holly’ego.

Nazywał się Charles Hardin Holley i
kiedy postanowił zostać muzykiem na estradach dominowali wokaliści tzw. „teen-beatu”,
tacy jak Boibby Vee, Frankie Avalon czy Marty Wilde. Nie pasowało mu takie
granie i śpiewanie. Było słodko z emocjami schowanymi w kieszeniach
odprasowanych smokingów. Połączył słodkość z rock’n’rollem, a brzmienie oparł
na grupie muzyków z gitarą solową, gitarą rytmiczną, basem i perkusją (czasami
dodając smyki). Jako że w dzieciństwie nasłuchał i nagrał się country, w jego
brzmieniu gitarowym (określanym jako „brush & broom”) sporo było patentów
brzmienia wiejskiej muzyki. Był gotowy do konfrontacji z rynkiem.

Od 1949 roku, kiedy to założył duet
Boby & Buddy razem ze swoim przyjacielem Bobem Montgomerym, wiedział że nie
ma dla niego innej drogi. Grali w autobusach szkolnych. Na licealnych
prywatkach i w studenckich klubach. W 1953 roku zadebiutowali w radiu KDAV w
rodzinnym Lubbock. Dwa lata później otarli się na wspólnym koncercie o Billy
Haleya i jego Komety. Byli na dobrej drodze do nieskończoności. Rozpoczęto
pertraktacje z wytwórniami, a DECCA postanowiła Buddemu dać szansę. Nagrał tam
kilka piosenek, ale jeden z szefów wytwórni Paul Cohen uznał iż jest to: „największe
beztalencie z jakim miałem do czynienia”.

Holly walczył jednak o swoje. Na
nowym demo nagrał m.in.: „That’ll be the day” i z gotową taśmą kolędował po
wytwórniach. Stanęło na firmie „Coral”, która wydała singiel z nagraniem. W
1957 roku pierwsze miejsca na listach hitów w USA i Anglii były jego. „That’ll
be the day” stał się mega przebojem. Pojawia się także zespół wspomagający
artystę The Cricets.
Kolejne nagranie „Words of Love”
potwierdziło potencjał Holly’ego. Publika pokochała mocne brzmienie gitary
elektrycznej, śpiewanie samogłoskami oraz rytm wybijany na perkusji (wcześniej
starano się unikać tego instrumentu w muzyce pop). Pojawia się kolejny killer
piosenka „Peggy Sue”, a publika oglądająca program TV „ED Sullivan Show” ma
nowego idola.
W 1957 roku przyszła także pora na
metamorfozę wizualną. Swoje niechlujne stroje, druciane okulary i braki w uzębieniu
zastąpił strojami i okularami z górnej półki. Nowe zęby dodawały także światowego
szyku. Był wreszcie sprofilowany na globalny sukces.

Pisał przebój za przebojem: „Oh boy”,
„Maybe baby”, „Listen to me”, „Not fade away”. Koncertował po USA i Australii.
Ostatnia sesja nagraniowa z 1958 roku sygnalizowała zmianę w podejściu do
brzmienia. Utwory takie jak „Raining in my heart” czy „True love ways” to piękne
ballady z elementami miłości w tle. Buddy był zakochany po rondo kapelusza w
swojej żonie Kostarykance – Marii Elen Santiago. Jeździła z nim na koncerty.
Trzymała go za rękę, szeptała znane zakochanym zaklęcia.
Na kolejny koncert Holly wybrał się
jednak sam. Małżonka oczekiwała potomka i trudy koncertowe mogły ją osłabić. 2
lutego 1959 roku artysta wystąpił w Clear Lake. Zaraz po koncercie wraz z
kilkoma muzykami udali się do Mason City, gdzie czekał na nich samolot. Było
-18 stopni, padał śnieg, a za sterami zasiadał mało doświadczony pilot .Holly
wraz z innymi gwiazdami tamtych lat Richie Valensem („La Bamba”) i Big Bopperem
usadowili się w małym samolocie i ruszyli. Po kilku minutach lotu maszyna
rozpadła się w okolicach Fargo (Dakota). Była 2 rano 3 lutego 1959 roku.
„The day, the music died – dzień w
którym umarła muzyka” – tak w wielkim przeboju „American Pie” skomentował to
balladzista Don McLean. I chyba nie trzeba nic dodawać.
Arkadiusz Kozłowski