(„Ambona
ludu” Wojciecha Kuczoka w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Nowym w
Poznaniu)
 

Fot. Jakub Wittchen

Jaki
to las, chce mi się od razu pytać, bo przed nami na scenie sterczą gęsto tylko
kikuty ogołoconych z liści brzóz i na dodatek jakby z różnych wiekowo lasów. A
całe bogactwo listowia widać, że opadło dawno i wygląda, że są to już raczej leśne
śmieci walające się na ziemi, i jeszcze zadeptywane, czy mimowolnie przekopywane
nogami ludzi łażących bez przerwy w tę i z powrotem, jakby nie mieli innego sposobu
na zadomowienie; i jest tak wszędzie, bo wszędzie ten sam las, i to samo
każdego własne życie.
Z
konieczności łażą szukając odpowiedzi, co by utwierdziła w tej, należnej jakby z
przyrodzenia, samowiedzy. Jest tych ludzi nurkujących i poniekąd błąkających
się w leśnej gęstwie życia sporo. Tak zarysowująca się bardzo nietrwale społeczność
leśnego życia, skazana jest na ciągłe szukanie kontaktu, a w warunkach w jakich
ich egzystencja się dokonuje, wygląda to dość dziwnie. Bo drzew tu bez liku, i najczęściej
tylko migoczą sobie między nimi, przystając lub potykając się o siebie i
każdemu coś się udaje na moment widzieć, czy powiedzieć dosadnie, choć za
chwilę już w innych są okolicznościach. Więc czy zdążą się zestroić tak
naprawdę jeden z drugim? Czy jest szansa na jakieś rzeczywiste wspólne razem –
i naprawdę im o to chodzi? Bo to, że często zostaje się tutaj samemu – to jedyne,
czego można być pewnym.
Więc
przede wszystkim w swej własnej racji chcą się umacniać, lecz ze względu na to,
że sytuacja tak ciągle inna, nieoczekiwanie każdemu w gęstwie leśnej się sama nawija
trudno, żeby coś konstruktywnego, trwałego mogło się między nimi rodzić i stąd praktycznie
na nic przygotowanym właściwie się nie jest. Chociaż jednocześnie toczy im się
życie na ogół bez wielkich zmian, ciągle tak jak było wczoraj czy przedwczoraj,
tym bardziej, że jest się przynajmniej w podobnych warunkach, czyli dokoła
zawsze tylko las, w który trzeba brnąć, to znaczy przemykać się między drzewami.
I każdy pozostaje ze swoimi przypadłościami, choćby urazem zwykłym czy
kalectwem. Nazywa się to w końcu swoim losem, podnosząc tym samym swe życie do
godności, i chyba w aurze takiego myślenia lepiej im się znika w leśnej gęstwie,
tyle że pozostaje jakiś ślad, co z pamięci trudno potem szybko usunąć.
Nie
inne, jakby dostosowujące się do tych warunków, są potem ich kontakty, czy wzajemne
odzywki, często lakoniczne, krótkie, rzucane w leśną ciszę, nawet czasem bez
oczekiwania na odpowiedź, a tym bardziej satysfakcję. I staje się to gadanie trochę
powoli „od Sasa do Lasa” – bo po prostu słowem takim, co w danej chwili do głowy
jednemu czy drugiemu przyjdzie, więc dłuższego żywota nie będzie miało, i obce
pozostanie, choć powiedziane zostało. I znaczenia, czy wartości w tym tyle, ile
w samotnym łażeniu ta swoboda myślenia jednemu czy drugiemu będzie przynosiła –
bo przecież za chwilę każdy już gdzie indziej, jeśli nawet nie fizycznie, to
myślami na pewno coraz śmielej, bo gęstwa dokoła sprzyja. Więc niekończący się z
tego zamęt, żadnego porządku, ani śladu hierarchii, a więc i ładu. Wystarczy wtedy
tupet, bezczelność tego czy owego, i tym zaskoczy jak racją – tych, którzy czego
innego oczekiwali.
 

Fot. Jakub Wittchen

Pozostają
wtedy tylko nieustające próby sklejania rozklejających się myśli, skojarzeń. Można
jednak sobie powiedzieć, że złego za wiele w tym być nie może, co najwyżej po
swojemu każdy będzie to rozumiał, a gęstwa leśna dokoła wszystko wchłonie. Ale w
sumie kocioł gadania zdąży się zrobić strasznie mylny, do bezsensu zrównując rzeczywiste
różne znaczenia. Wtedy uparty może iść w tak zwaną „swoją stronę”, i znika
jeden drugiemu między drzewami.
Trener
(Aleksander Machalica) w swym wędrowaniu będzie czuł, pomimo wszystko, że jest po
swojej stronie, i rozmowa żadna nie naruszy zamknięcia w sobie, którego broni; i
jest niczym w twierdzy, kiedy wędrując po lesie, ma głębokie poczucie swojej
pewności siebie, choć z trudem mu się chodzi. Zdarza się, że ktoś jakby po
łebkach zdarzeń barwnego dziania się będzie skakał, jak Dziennikarka (Karolina
Głąb): od zdarzenia do zdarzenia – jak w przygodę, rzec można, i w swoistym słowotoku
popłynie, niczym w szybkim filmie, by uczestniczyć w tym co z daleka widziała, gdzie
była, lub tylko słyszała, i wszystko to razem u niej się łączy, niesie się jej szybką
mową, jak do tańca, wynosząc ponad jednostajne leśne życie, i przynosi złudzenie
osobności, czy wyzwolenia. Przychodzi nawet chwila, że ni stąd ni zowąd pocałuje
nagle, bo czar życia przy każdym jej kroku może się zdarzyć, w jej zawodzie tym
bardziej. Jest też Urzędnik (Zbigniew Grochal), chce on mocno zaistnieć, i nachodzi
go, żeby zrobić nagle coś pozytywnego dla innych, choć to jedynie ochota i
zamiar, bo w istocie nic z tego nie wychodzi. I każdy swój monolog ciągnie,
choć powtarza też innych. Jest zapalony miłośnik boksu (Marcin Kalisz), który ćwiczy
energicznie sprawność sam ze sobą, by przekonać siebie w jak świetnej jest
formie, by dać sobie poczucie prawie już odniesionego zwycięstwa, choć żadnej
walki jeszcze nie było; Aktorzyca (Maria Rybarczyk) prześladowana dolegliwościami,
a jednak w końcu przymierza się do postaci Racheli z „Wesela”, zapewne by poczuć
się także, jak tamta, władczynią wyobraźni, co ponad rzeczywistość wzlatuje,
choć widzimy ją w istocie ciągle w lesie pogrążoną po uszy, jak inni.
Na
ogół zresztą owi mieszkańcy lasu ze swadą, czy z pretensjami wobec życia, usiłują
się po równi odnaleźć w gęstwie leśnej, by koniecznie się zadomowić, nie bacząc
na swe uplątanie, co i tak stanowi o ich życiu, bo alternatywy tak naprawdę wcale
nie widać. Można by nawet powiedzieć, że siłą rzeczy, ten las w jakim są
pogrążeni, jest właściwie nieprzenikniony, choć niby swobodnie w nim łażą. My
jednak czujemy tymczasowość tego, co widzimy, co dzieje się na każdym kroku, i
odkrywamy z wolna iluzoryczność ludzkich działań, czy także wyobrażeń o sobie,
swojej sytuacji. Może dlatego sytuacje w tej leśnej gęstwie kierują ich siłą
rzeczy tak często do siebie samych, bo wszystko dość przelotne, i zawsze nie do
końca. Prześwieca wprawdzie cały czas między drzewami, w głębi, ambona leśna,
nie żeby z niej strzelać do zwierząt, lecz żeby umożliwiać wgląd w leśne życie,
by je badać, doszukiwać się w nim miejsca dla siebie, czy to gdzie oni są, jest
naprawdę takim, jak to widzą. Początkowo widać, że ktoś tam raz po raz na górę jeszcze
wchodzi, ale żadnych, widomych dla nas znaków, że bezład toczącego się życia można
dzięki temu ogarnąć, i nadać biegowi rzeczy docelowy budujący sens. Ten las
życia, ciągle utwierdza w tym samym, bo jest zbyt gęsty, rozległy, i są w nim tylko
trochę inne widoki, w innym miejscu, ale spotkania, konfrontacje – w istocie
podobne, a ich sens pozostawia uczestników w samotności swoich poszczególnych działań,
i tym samym w ogólnym błądzeniu jak chodzą i co mówią.
Choć
znajdzie się znowu taki, co nagle się podrywa, by przerwać bezwład czy
stagnację. Z tym, że odruch ten stał się już do pewnego stopnia rutyną. Ale
trudno, chce się ruszyć z miejsca, i choć Dyrektor Teatru (Waldemar Szczepaniak)
nie kryje zdystansowania, pojawia się Reżyser (Mateusz Ławrynowicz) – elokwentny,
czarodziejsko sugestywny wizjoner, od razu zapowiada swe działania, jako ciąg
atrakcyjny zdarzeń, co przydadzą dynamiki ich widzeniu i sama rzeczywistość
zatętni prawdą porywającą człowieka bez reszty. Ale i z tego nic nie wychodzi. Widzimy
zresztą, że niektórzy dają sobie raz po raz chwilę relaksu i na swój sposób
biwakują; leżakując, mając chwile luzu w leśnej głuszy, nawet wobec własnego
narzekania. Ale nie jest to odpoczynek, który człowieka pozytywnie ładuje; są to
jedynie chwile bezwolności, a głusza wokół tylko ucisza i jeszcze bardziej spowalnia,
a nie usposabia do działania (wyraźnie daje nam to poznać Terapeutka Małgorzaty
Łodej-Stachowiak). A kiedy pojawiają się momenty wigoru, zdawałoby się chwile bliskiego
kontaktu, nie prowadzi to do rzeczywistej komunikacji, do istotnych rozmów, czy
choćby zwykłych refleksji, wynurzeń o sobie czy sytuacji. Pozostają nam w
pamięci jedynie postaci ciągle migoczące między kikutami drzew, pozbawionymi
swej naturalnej urody. A u tych pojawiających raz po raz na ambonie – bo można
ich dostrzec między drzewami – także cisza kompletna. W istocie wygląda na to, że
kontakty z drugim są najczęściej jedynie pretekstem, by wyrzucać ze siebie to co
najłatwiej przychodzi na myśl, i stanowi to odpowiedź w gruncie rzeczy dla
siebie, pozwala utwierdzić się w tym, na czym każdemu z błąkających się w lesie
życia po prostu bardzo zależy, to znaczy żeby wywrzeć wrażenie jak nie na
drugim, to koniecznie na sobie i tworzyć złudzenie, że wcale nie jest się
bezwolnie błąkającą się osobą.
W
sumie widzimy na scenie obraz życia na podobieństwo jawiącego się majaku, który
jest niby czymś zupełnie normalnym, i wszystko staje się dla nas jasne dzięki
temu, że przedstawienie jest precyzyjnie dopracowane do realistycznego
szczegółu przez reżysera, Piotra Kruszczyńskiego, i cały zespół aktorski. Ogromnie
celne przedstawienie, rezygnujące z typowych walorów z reguły budujących teatr
na scenie. Bo tym razem teatr skazuje się w przedstawieniu konsekwentnie, i
dosłownie, na wręcz nieteatralną prostotę, czyli tak zwaną „szarą rzeczywistość
dnia”, na to rozmazanie ludzkiego dramatu, który nie bardzo jest zdolny złożyć
się w całość, taką jaką chcielibyśmy rozumieć czy kochać, albo być przynajmniej
blisko, łączyć się z nim drżeniem serca – a w dodatku zaprawione jest to jeszcze
rozchwianiem języka, z którym w tym scenicznym lesie poczyna sobie zuchwale ludzka
głupota wynosząca się na wyżyny, które w istocie dla niej nie są osiągalne. Tym
bardziej na ambonie, gdzie niektórzy dostąpili tej możliwości, a oni po prostu milczeli.
Nie byli w stanie niczego sensownego powiedzieć o tym co widzą. I tak
otrzymujemy obraz tego co się dzieje właściwie na granicy, z pozoru, niewinnego
koszmaru, który objawia się nam tak bardzo wstrzemięźliwie.
Autor
dał tu teatrowi świetny materiał do roboty, gdy oto zwyczajność dezorientując swą
pewnością siebie, podnosi głowę by urastać do roli bohatera, na co jednak zupełnie
nie ma szans. Musiał więc zdarzyć się w przedstawieniu moment, kiedy Teatr
wymierza tej rzeczywistości krótki, choć należny policzek, sygnalizując
sprawiedliwą ocenę na jaką trzeba się zdobyć, nawet jeśli się wydaje, że jest już
za późno. I tak się po części stało. Policzek ten został wymierzony nie na
końcu przedstawienia, lecz błysnął nagle zaskakująco w gęstwie leśnego życia i
to właśnie z leśnej ambony, gdzie znalazła się w pewnej chwili wreszcie kompetentna
osoba, bo pani Profesor Danieli Popławskiej – relacjonująca wyniki swego
badania społeczności w tramwaju – wygłaszanego, jak słyszymy, z całą naukową
pedanterią. Ale w czasie tego szczególnego sprawozdania Pani Profesor traci
powoli przekonanie, że jej analityczny opis jest wystarczający, że coś istotnego
załatwia i nie rozmija się bezradnie z tym wszechobecnym na scenie całkowicie rozlazłym
szaleństwem rzeczywistości. Ona rozumie już, że co innego powinna była
powiedzieć, że zawiodła jako badaczka rzeczywistości społecznej. Więc powoli
milknie i już tylko patrzy na nas, zapadając się jeszcze w sobie, dosłownie kurcząc
się na twarzy – i to stało się nagle mocnym w nas uderzeniem. Bo przecież nie
było się gdzie cofnąć przed jej twarzą. I miało się wrażenie, że niby tylko nas
prosi, abyśmy zrozumieli, i jej wybaczyli, że swej roli nie dopełniła, a my wreszcie
pewni tego, co należy sobie powiedzieć o tej rzeczywistości i zrobić coś, aby
było inaczej – kiedy my niczego przecież zrobić nie potrafimy. I trzyma nas
długo tak wzrokiem w swoim bezsilnym milczeniu, na miarę bezwolnie upadającej w
jej oczach rzeczywistości. Choć Pani Profesor ciągle jeszcze na nas liczy, że
dotrze przynajmniej tą bezradnością i rozpaczą, tak jakby należało. To
niezwykła chwila aktorstwa Danieli Popławskiej, aktorstwa żywego człowieka, który
chciałby sprostać, a jest z nami blisko i objawia właśnie dziwną, niezwykłą siłę
swej bezradności – że nic nie może poradzić, że upada razem z tym wszystkim o
czym mówiła i przeciwko czemu jest.
 

Fot. Jakub Wittchen

Teatr
Nowy w Poznaniu: „Ambona ludu” – Wojciech Kuczok
Reżyseria
i opracowanie tekstu: Piotr Kruszczyński
Dramaturgia:
Michał Pabian
Scenografia,
kostiumy, reżyseria świateł: Mirek Kaczmarek
Muzyka:
Michał Dampc
Asystent
reżysera: Krzysztof Weber
Asystenci
scenografa: Sandra Stanisławczyk, Krystian Szymczak (Uniwersytet Artystyczny w
Poznaniu)
Inspicjent:
Józef Piechowiak
Premiera:
17 grudnia 2016r.
Andrzej Górny