RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Był rok 1971. Minęło
niewiele czasu, gdy przestał istnieć zespół The Beatles. I tak właściwie mówiąc
wielu z nas żyło muzycznymi wspomnieniami, z nadzieją na reaktywację tego
zespołu. Nadzieja nadzieją (która i tak nigdy się już nie spełniła), ale trzeba
było żyć dalej. I tak w rzeczonym 1971 roku doczekaliśmy się pierwszego albumu
sygnowanego nazwiskiem John Lennon.
Był co prawda wcześniejszy, pierwszy wydany po rozpadzie The
Beatles album „John Lennon And Plastic Ono Band”, ale tak naprawdę album
„Imagine” to coś co dało nadzieję, przynajmniej mi, że muzyczne klimaty rodem z
płyt czwórki chłopaków z Liverpoolu nie umarły na zawsze. John Lennon nigdy nie
był moim faworytem z całej beatlesowskiej czwórki. Numerem jeden pod względem
kompozytorskich dokonań był zawsze Paul Mc Cartney. Ale album „Imagine” Johna
Lennona z roku 1971 to dla mnie przedłużenie żywota The Beatles. Taki jego
muzyczny absolut. Ale już pod własnym nazwiskiem.
Nie ma tu przypadkowych kompozycji. Gdyby nie świadomość, że
to już kawałek czasu od momentu, gdy The Beatles zakończyli karierę, moglibyśmy
odnieść wrażenie, że to właśnie ich kolejna płyta. I gdy rozlegają się pierwsze
dźwięki tytułowego utworu możemy mieć wiarę, że będzie to piękny album. I tak
jest w rzeczywistości. Kolejne nagrania, szczególnie te utrzymane w stylu tego
tytułowego, a więc „Jealous Guy”, a także rozpoczynający stronę „B” tego krążka
„Gimme Some Truth” oraz kolejne „Oh My Love” czy „How ?”, to utwory naprawdę
niezwykle piękne. Nie wiedzieć dlaczego nie zdobyły takiej chwały jak tytułowy
„Imagine”. Jest jeszcze zamykająca ten album piosenka „Oh Yoko!”.
Te dziesięć nagrań z tej płyty były wielkim komercyjnym
sukcesem Johna Lennona. A że zawsze chadzał on swoimi ścieżkami ten sukces
nieco go zniesmaczył. Jego spojrzenie na świat i z tym związane problemy
dodatkowo powodowały, że kolejne jego albumy nie zdobywały już tak
spektakularnych laurów. Choć nie brakowało na nich naprawdę wyśmienitych
utworów.
Jacek Liersch