RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
To był już najwyższy
czas na tak dobrą płytę. Mija właśnie 35 lat od ukazania się w sierpniu 1981
roku płyty grupy Electric Light Orchestra zatytułowanej „Time”. Wiązano z nią
spore nadzieje. Minęły cztery lata od ukazania się „Out Of the Blue”, płyty
wybornej w każdym calu. Ale już „Discovery” dwa lata później tak udana nie
była.
Poza tym pierwszy raz ELO zagrało na tej płycie w
czteroosobowym składzie. I ten skład, czyli Jeff Lynne, Bev Bevan, Richard
Tandy i Kelly Groucutt zabrał się do roboty nad nowym wydawnictwem. Mik
Kaminski, Melvyn Gale i Hugh McDowell odpowiedzialni za instrumenty smyczkowe,
na płycie „Time” już się nie pojawili, podobnie zresztą jak na albumie
„Discovery”.
Obawy więc były spore bo jak można wyobrazić sobie brzmienie
ELO bez smyków? I oto otrzymaliśmy produkt wręcz wyborny, który nawiązuje
stylistyką do tego co w historii ELO było najlepsze czyli płyt „A New World
Record” czy „Out Of The Blue”. Przez długich kilka chwil powróciliśmy znowu do
tego ELO, które przez lata zachwycało nasze uszy. Szczególnie z tych dwóch
świetnych albumów.
Zachwyt musiał być bowiem już od pierwszego utworu
„Prologue”. Ten stan trwa aż do końca płyty opowiadającej historie człowieka
przeniesionego nagle z końca XX wieku na koniec wieku XXI. To historia
człowieka próbującego odnaleźć się w tym jakże innym świecie. Muzycznie to
naprawdę rzecz wyjątkowa. Choć jak dla mnie trochę tu dużo syntezatorów. Ale to
taki był czas.
Strona ”A” tego wydawnictwa zachwyca przede wszystkim
piosenkami „Ticket To the Moon” i zamykającym tę stronę instrumentalnym
„Another Heart Breaks”. Druga strona tej płyty to też piosenki, które na zawsze
zakotwiczyły w naszej muzycznej pamięci.
„Rain Is
Falling”, „Here Is the News” czy „Hold On Tight” to kompozycje, które weszły do
muzycznego kanonu „elektryków”.
Płyta „Time” kończy właśnie 35 lat i gdyby nawet rzeczywiście
była pańszczyzną wobec firmy płytowej (Jeff Lynne był wtedy winien wytwórni
według kontraktu trzy płyty) to daj Bóg więcej takich wydawnictw. „Time” to
zestaw kompozycji bardzo dobrych i wybitnych. Zestaw obowiązkowy dla każdego,
któremu produkcje Jeff’a Lynne’a są bliskie. Melodyjność, charakterystyczne
chórki to elementy, które i na tej płycie mogliśmy odnaleźć w ilościach
zadowalających. Tylko smyków mi brak… Ale cóż począć. Właśnie zaczęły się lata
osiemdziesiąte poprzedniego wieku i syntezatory zaczęły być górą. „Time”,
posłuchajcie przy chwili wolnego czasu. Warto.
Jacek Liersch