RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Ta płyta to spadek po
moich rodzicach. Jedna z pierwszych, którą dołączyłem do mojej kolekcji. Wtedy –
czterdzieści osiem lat temu – gdy ukazał się ten krążek nie za bardzo byłem
zainteresowany muzyką. Bardziej fascynowały mnie rowerowe wojaże po ogródkowych
alejkach niż płyty wydawane przez rodzime wytwórnie płytowe. Ale z wiekiem
pasje się zmieniają. I tak po wielu latach zwróciłem uwagę na tę płytę.
Jedna z najbardziej
rozpoznawalnych i charakterystycznych polskich piosenkarek. Choć dziś już mam
wrażenie, że zapomniana. Niesłusznie. Stenia Kozłowska i jej debiutancka płyta
z roku 1968 o niezwykle odkrywczym tytule „Stenia”. Jaka to płyta? To pytanie
dość ekwilibrystyczne. Bo jak oceniać coś co powstało prawie pięćdziesiąt lat
temu? No to powiem tak. To zestaw piosenek melodyjnych, łatwo wpadających w
ucho, wśród których znajdziemy tak popularne w tamtych latach szlagiery jak
„Czy to walc”, „Prócz nas nie mamy nic” uzupełnione dwoma zagranicznymi przebojami,
„Zorba” autorstwa Mikis Theorodakisa i „I’ll Be Wait” Michela Legranda.
Ponadto usłyszymy osiem innych
kompozycji autorstwa znakomitych polskich kompozytorów, takich jak Seweryn
Krajewski, Adam Skorupka czy Ryszard Poznakowski. To nazwiska, które nie
wymagają rekomendacji. Za warstwę tekstową odpowiedzialni byli równie znakomici
polscy autorzy. Jerzy Kleyny, Agnieszka Osiecka, Krzysztof Dzikowski…
Takie to były płyty w tamtych latach.
Mnogość zacnych nazwisk wręcz zachęcała do słuchania i zapewniała ekstra jakość.
Płyta „Stenia” wydana była jeszcze w wersji monofonicznej, dźwięk stereo był
jeszcze czymś, o czym mogliśmy tylko pomarzyć. Choć czasy dźwięku
stereofonicznego nadchodziły już szybkimi krokami. Ale i tak to wydawnictwo w
wersji mono brzmi nadzwyczaj dobrze dzięki talentowi wokalnemu Steni
Kozłowskiej i muzykom jej towarzyszącym. A byli to panowie z zespołu Trubadurzy
oraz z zespołu instrumentalnego pod kierownictwem Włodzimierza Kruszyńskiego i
Adama Skorupki a także z orkiestry pod dyrekcją Ryszarda Poznakowskiego.
Cóż tu więcej powiedzieć? Chyba tylko
tyle, że jeśli macie Państwo okazję powrócić do tego wydawnictwa, nieważne czy
w wersji winylowej czy CD, to warto usiąść wygodnie w fotelu w towarzystwie
dopiero co zaparzonej herbaty czy kawy i powrócić do tamtych lat. Choćby na
chwilę.
Jacek
Liersch