RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY
Dziesięć lat po wydaniu
przez grupę Fleetwood Mac znakomitego albumu „Rumours”, światło dzienne ujrzało
ich nowe wydawnictwo zatytułowane „Tango In The Night”. Po drodze były co
prawda płyty „Tusk” czy „Mirage” ale mam wrażenie, że dopiero „Tango In The
Night” jest jakby ukoronowaniem ich płytowego dorobku. Zresztą to ostatni album
nagrany w najlepszym składzie.
Lindsey Buckingham, Stevie Nicks, Christine McVie, John McVie
i Mick Fleetwood to był ten zestaw dwóch pań i trzech panów, który najbardziej
zapadł w pamięć sympatyków tej grupy. A ja ilekroć słucham tego krążka mam
nieodparte wrażenie jakbym słuchał ciągu dalszego płyty „Rumours”. Tu każdy
dźwięk podobnie jak na płycie z 1977 roku jest przemyślany, nie ma dłużyzn czy
przypadkowości. Każda piosenka na tej płycie coś wnosi. Od rozpoczynającego
album utworu „Big Love” a na zamykającym całość radosnym i lekkim “You and
I, Part II” kończąc.
Muzykom Fleetwood Mac udało się nagrać coś ponad
przeciętnego. Strona „A” to sześć wybornych, przebojowych nagrań z „Seven
Wonders”, „Caroline” czy tytułowym „Tango In The Night” na czele. Strona „B”
zawiera może mniej ograne w stacjach radiowych nagrania, ale nie znaczy to, że
jest słabsza. Zaczynają ją dwie znane piosenki: „Little Lies” i „Family Man”.
Ta druga z ciekawą gitarową solówką Lindsey Buckingham’a. Jego nieprzeciętne
umiejętności słyszymy jeszcze w „Isn’t It Midnight”. Urokliwe są dwie ballady, „Mystified”
zamykająca stronę „A” oraz „When I See You Again” zaśpiewana przez Stevie Nicks
jej charakterystycznym, lekko chropowatym głosem nadającym wykonywanym przez
nią piosenkom specyficznego smaczku.
Album „Tango In The Night” jest wyjątkowy jeszcze z jednego
powodu. To na nim możemy ostatni raz usłyszeć ten skład osobowy. Na
późniejszych albumach studyjnych zawsze brakowało kogoś z wymienionej piątki.
Niby nie ma ludzi niezastąpionych, ale zawsze takie zmiany i zawirowania w
składzie odbijają się w mniejszym czy większym stopniu na repertuarze,
brzmieniu czy jakości nagrań. Nacieszmy więc uszy tym naprawdę wyśmienitym
albumem. Bo małe są raczej szanse na nowy album nagrany w tym najbardziej
kreatywnym pięcioosobowym składzie.
Jacek Liersh