RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ SZAFY część 101

W maju tego roku minie
trzydzieści lat, gdy po blisko czterech latach przerwy Peter Gabriel uraczył
swoich sympatyków nowym studyjnym albumem. Z pewną obawą podchodziłem do tej
płyty, pamiętając trzy poprzednie studyjne produkcje Gabriela, które za
wyjątkiem pojedynczych nagrań, najzwyczajniej w świecie mnie nie przekonywały.
Po pierwszym albumie wydanym w 1977 roku wpadłem w zachwyt, by przy kolejnych
wydawnictwach sukcesywnie ten zachwyt tracić.

I dlatego obawy co do płyty „So” były w moim przypadku
uzasadnione. Ale nie ma chyba nic przyjemniejszego jak przyjemne rozczarowanie.
A takie coś zdarzyło mi się w przypadku tego krążka. Już pierwsze sekundy
rozpoczynającego tę płytę „Red Rain” dają nadzieję, że będzie nam dane obcować
z muzyką wyjątkową a jednocześnie taką, do jakiej przez wiele lat Peter Gabriel
nas przyzwyczaił, uczestnicząc w nagraniach grupy Genesis. I tak jest w
istocie, choć nie brakuje też etnicznych wątków, które artysta wplatał już na
poprzednich płytach. „Red Rain” na początek a po nim dynamiczny soulowo-funkowy
„Sledgehammer”. Numer trzy to wyborna ballada „Don’t Give Up” zaśpiewana wespół
z Kate Bush. Stronę „A” zamyka utwór „That Voice Again”. Bardzo ciekawy. ale
jakoś nie miał szczęścia w stacjach radiowych, gdzie nie poświęcano mu zbyt
dużej uwagi.
Ale nie ma się co dziwić skoro stronę „B” otwiera kolejne
znakomite nagranie, czyli „In Your Eyes”, utwór z którego aż tryska radość,
odnajdziemy tu też wiele motywów z muzyki afrykańskiej. Ale to co słyszymy
zaraz potem to absolutna perła. „Mercy Street” to takie nagranie, które będzie
urzekać i za sto lat. Przepiękna ballada, którą Gabriel zadedykował poetce Anne
Sexton. „Big Time” to kolejne funkowo-soulowe nagranie na tej płycie. Całość
zamyka „We Do Want We’re Told (Milgram’s 37)”, klimatem pasujący do
wcześniejszych płyt Gabriela. Ale jest to też znakomite nagranie, świetnie wkomponowujące
się w całość.
Fenomen tej płyty to także a może przede wszystkim znakomite,
klarowne brzmienie. Był to efekt współpracy Gabriela z Danielem Lanois. I to
też zapewne wpłynęło na sukces komercyjny tego wydawnictwa. Całość dopełnia
oszczędna w formie okładka, utrzymana w tonacji czarno-białej. Cóż tu jeszcze
dodać, chyba tylko tyle, że szkoda, że nie powstają już takie płyty. Na
szczęście mamy „So”.
Jacek Liersch