RARYTASY Z ZAKURZONEJ GRAJĄCEJ
SZAFY – część 102
  

Dziś sięgamy po płytę, która w tym roku obchodzi dwudzieste urodziny. Z
perspektywy czasu można z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że muzyka na
niej zawarta nie zdążyła się zestarzeć. Można by nawet rzec, że to takie
nagrania, które świeżością będą czarować i za kolejnych dwadzieścia lat. Nie
widać na niej patyny czasu.
W październiku 1996 ukazała się
solowa płyta gitarzysty i wokalisty grupy The Moody Blues, Justina Haywarda.
Album zatytułowany „The View From The Hill” to zbiór jedenastu nagrań,
utrzymanych w klimacie The Moodies. Zresztą inaczej być nie może, gdyż aż
dziewięć nagrań to autorskie kompozycje Haywarda. Dwie pozostałe kompozycje to
dzieło duetu Paul Bliss i Phil Palmer.
Jaka jest ta płyta? Dla tych,
którzy kochają muzykę The Moody Blues to kolejny łyk ciekawej i przede
wszystkim bardzo dobrej muzyki. Gdybyśmy nie wiedzieli, że to album solowy
Haywarda, z całą pewnością wiele osób odniosłoby wrażenie, że to kolejne
studyjne wydawnictwo The Moody Blues. Mamy tu bowiem wszystko co najlepsze, co kojarzy
się z tą grupą. Melodyjność, dynamikę, urokliwe ballady i cudowny głos
Haywarda. Ten konglomerat sprawia, że blisko sześćdziesiąt minut muzyki trwa
niczym krótka chwila.
Gdy w 1996 roku ukazał się ten
album wszyscy byli stęsknieni za nowymi nagraniami The Moody Blues. Od wydania
ich poprzedniego albumu „Keys Of The Kingdom” minęło już pięć lat i solowa
płyta Haywarda w sposób znakomity wypełniła tę pustkę. Kapitalne ballady z
„Broken Dream”, „Sometimes Less Is More”, „It’s Not Too Late”, „Children of
Paradise” na czele, „Trubadour” ocierający się o melodyjność muzyki country czy
przecudnej urody nagranie „Billy” płynące płynnie niczym liść spadający z
drzewa to te, które mnie najbardziej ujęły. Ale jest też kilka ostrzejszych i
bardziej dynamicznych kompozycji, jak choćby otwierający album „I Heard It” czy
„The Promised Land” i „The Way Of The World”.
Mieszanina muzycznego talentu i nie
boję się tego powiedzieć, muzycznego geniuszu Justina Haywarda dała taki oto
piękny efekt. I nie boję się też powiedzieć jeszcze jednej rzeczy: uwielbiam tę
płytę. Uwierzcie mi, jest za co.
Jacek Liersch