Z Darkiem Rogersem, twórcą Konkursu Polskiej
Piosenki Autorskiej „Natchnienie”, porozmawiamy o natchnieniu i „Natchnieniu”.
A co będziemy sobie żałować?

Fot. Michał Guzik” Woźniczak
Żeby
jednak przejść do rozmowy, najpierw trzeba nam krótkiego wprowadzenia, bo nie
wszyscy świadomi są pewnych spraw. Otóż, po pierwsze – jak było to napisane we
wstępie – rozmawiać będziemy o natchnieniu. W końcu Darek Rogers tworzy od
początku do końca swoje piosenki – komponuje muzykę i pisze do niej teksty w
języku polskim. Jest więc wielkim piewcą muzyki autorskiej, polskiej muzyki
autorskiej i poopowiada nam trochę o tym tworzeniu piosenek. Natomiast po
drugie – również było we wstępie – omówimy także sprawę „Natchnienia”, czyli 1.
Konkursu Polskiej Piosenki Autorskiej. Nacisk w nim położony jest na polskie
słowa utworów i na pisanie do nich własnej muzyki, a więc na muzykę autorską,
bo nic nie może tu być z nikogo i z niczego skopiowane.
Natalia Mikołajska: Czy kiedyś pisał
pan swoje teksty w innych językach niż polski?
Darek
Rogers: Piszę moje piosenki po polsku, bo mieszkam w Polsce i to jest mój język
ojczysty. Przyznam się jednak, że kiedyś napisałem jedną piosenkę po rosyjsku –
tak dla hecy, dla zmylenia przeciwnika. Był to rok 1978, a zrobiłem to dlatego,
że wtedy rosyjski oficjalnie był jedynym słusznym językiem. Teraz tym słusznym
językiem, choć w innym sensie, wydaje się być angielski i powiem, że śpiewałem
i wciąż śpiewam po angielsku, ale za granicą, przy czym moje polskie piosenki
tłumaczyli i tłumaczą zagraniczni poeci znający ten język.
Czyli śpiewał pan po angielsku?
Tak,
śpiewałem. Swojego czasu. Powiem więcej – ja nawet niedawno napisałem jedną
piosenkę tu w Polsce po angielsku.
Dla hecy?
Tak,
dla hecy. Ale znów powiem więcej – również dla jaj. Myślę bowiem, że w gruncie
rzeczy publiczność tak do końca nie rozumie piosenek w tym języku – chyba że
czyta tekst, a nie wszystkim chce się tekst czytać. Nawet w książeczce dodanej
do płyty. Ludzie przyswajają z piosenek tylko muzykę. Robią tak przynajmniej
Polacy i Czesi, bo na świecie jest jednak troszkę inaczej.
I o tym porozmawiamy sobie w wywiadzie
coverowym. Wróćmy teraz do naszych „natchnionych” pytań. Obecnie wszyscy
praktycznie – nawet Soyka – śpiewają po angielsku.
Ale
Soyka nie jest dla mnie żadnym autorytetem.
A jakie ma pan autorytety?
Ja
tak sobie myślę, że najważniejszym autorytetem dla samego siebie jesteśmy my
sami, a inni, czyli tzw. autorytety powszechne mogą być wskazówką, przykładem
dla nas, ale nie mogą być nami. Każdy człowiek jest sobą, każdy jest inny i to
jest piękne. Niestety, większość ludzi naśladuje innych, ba, chce być kimś
innym i tak naprawdę nie wie nawet kim jest naprawdę. Ja natomiast wiem.
Zatem, kim pan jest?
Sobą…
I nie jestem w tej chwili zarozumiały ani nie jestem żadnym „patentem”. Znam
jednak swoją wartość i kocham to co robię, bo daje mi to dużo zabawy. Mam duży
dystans do siebie samego i nigdy nie przejmuję się opiniami czy też żartami
innych na mój temat.
Wracając jednak do tych autorytetów: można
bez nich żyć?
Zadam
pani pytanie: czym różni się człowiek powszechnie znany i jak każdy lubiany
przez jednych i znienawidzony przez drugich od takiego samego człowieka mniej
znanego? I od razu pani odpowiem: niczym. W tej chwili to tylko media kreują
postacie negatywne i pozytywne w naszych umysłach, a większość ludzi, niestety,
nie wie po co natura wyposażyła nas w umysł i „kupuje” wszystko, co ktoś
mu poda na talerzu życia.
Wstąpmy jednak znów stricte na naszą „natchnioną” ścieżkę
pytań: ile lat miał pan, kiedy zagrał swój pierwszy koncert?
Z
zespołem zagrałem pierwszy koncert w roku 1976. Miałem wtedy lat 16. Bardzo
lubię grać koncerty, mam ich za sobą przeszło trzy tysiące.
W tym momencie traci pan swoją szansę
na bycie tym pierwszym – i jak dotąd jedynym – muzykiem, z którym rozmawiam, który
nie kochałby grać koncertów. Szkoda…
Wobec
tego, żeby nie było tej szkody, powiem więcej – lubię grać koncerty, przy czym
nie jest ważne czy gram dla jednej osoby, czy też tysięcy osób, bo gram je
przede wszystkim dla siebie. Nie bez znaczenia jest tutaj też miejsce tego grania
– nie zagram bowiem koncertu wszędzie, tylko tam gdzie mi się podoba
Co?
Otoczenie.
I tyle w tym temacie.
A kiedy powstał ten pana flagowy
zespół, czyli „Margines”?
Założyliśmy
go nieoficjalnie w roku 1975 jako „Na marginesie układów”, ale gdy przyszło do
oficjalnej rejestracji zespołu, to cenzorowi bardzo nie spodobała się nazwa –
była za długa i uważał, że będzie źle odbierana. Skróciliśmy ją więc do samego
„Marginesu” po to tylko, żeby – jak mówił cenzor – móc śpiewać teksty bardzo
osobiste, zaangażowane i takie swoje, do których cenzura nie będzie mogła się
już przyczepić i zespół powstał w 1976 roku. Całkowicie oficjalnie. Zaraz potem
był ten pierwszy koncert.
A jakie jest motto „Marginesu”?
Właśnie,
ktoś gdzieś kiedyś napisał, że moje motto jest ideą przewodnią całego zespołu,
a tymczasem nie – ono jest moje własne… I proszę tak na mnie nie patrzeć,
ostatecznie mogę się nim z zespołem podzielić. Nie widzę tu żadnego problemu.
Super, w takim razie jak ono brzmi?
„Życie
jest dodatkiem do muzyki”. I tyle w tym temacie.
Skład zespołu „Margines” ponoć zmienny jest
jak kobieta, a pan jest jego jedynym stałym członkiem. Dlaczego?
„Margines”
jest wiekowym zespołem – ma 40 lat. Generalnie były takie dwa stałe składy –
jeden w latach 70-tych, a drugi w 90-tych. Nie pamiętam jednak ilu muzyków
przez zespół się przewinęło. Mogło być ich ze 100, a może i więcej.
Najmłodszy skład – z roku 2004 (poza mną średnia 14 lat) i mimo że prowadzę jeszcze
jeden zespół, „Scent Of Music Blues” – ma na Facebooku zapisane, że jest zawsze
na marginesie układów (to ukłon w stronę nazwy z roku 1975), jest stale pod
prąd, w strugach deszczu i pod wiatr. Jednak z uśmiechem w sercu i …
I z czystością w grze. Wiem, czytałam. Proszę
jednak powiedzieć co to był za koncert 12-godzinny?
Było
to 4 lutego 2012 roku w Słodowni ‘Starego Browaru’. Przez 12 godzin graliśmy
non stop bez jakiejkolwiek powtórki muzykę czystą, czyli autorką i nie coverową.
Taką prosto z serca. Przesłaniem głównym koncertu była obrona własności
intelektualnej. Chciałem pokazać i udowodnić światu, że można grać tylko i
wyłącznie swoje utwory przez 12 godzin i nawet wtedy można się nie powtarzać.
A czy był ktoś kto to sprawdzał?
Tak,
była obsługa tego wydarzenia, czyli kilkanaście osób, które koncert organizowały
i przygotowywały. Poza tym – tak oficjalnie – była książeczka 140 i jeszcze
kilku utworów, które mieliśmy wykonać.
Wykonał je pan wszystkie, czyli 140
kilka i ile przeciętnie trwa jeden pański utwór?
Piosenki
trwają od 3 do 5 minut, a ja zaśpiewałem wtedy tylko 133 utwory. Czas za szybko
mi się skończył.
Wyczytałam w kilku miejscach, że miało
to być pobicie rekordu z Księgi Rekordów Guinnessa.
Księga
Rekordów Guinnesa nie odnotowuje piosenek autorskich, choć uznaje granie
coverów. Gdybym grał przez 12 godzin covery, to by mnie odnotowano, a jeśli
gram muzykę autorską, to nie.
Jak to?
Ja
nawet napisałem do Księgi Rekordów Guinnesa z zapytaniem czy uznają taki
rekord, ale oni odpisali, że nie, i że – jak już mówiłem – co innego byłoby
gdybym grał covery. Nie wiem dlaczego. Jednak nam akurat na tym najmniej
zależało, bo znaczenie ważniejsze było to poszanowanie i obrona własności
intelektualnej, jaką jest muzyka autorska.
Czy to coś dało? Miał pan jakieś
sygnały?
Nie,
nie miałem żadnych sygnałów. Wiem tylko, że przez koncert przewinęło się
kilkaset osób, ludzie przychodzili i wychodzili, wciąż zmieniała się
publiczność. Przecież nikt normalny nie wytrzymałby siedzenia w jednym miejscu
przez 12 godzin. Mam jednak nadzieję, że przesłanie koncertu dotarło do kilku
osób.

propos
muzyki autorskiej, podobno nigdy nie zagrał pan coveru. Czy było tak
nawet w dzieciństwie?
Tak
– nie lubię śpiewać nie swoich utworów. Ja się z tym po prostu źle czuję. Kiedyś,
dawno temu, kolega podsunął mi nawet tekst grupy „Animals” pt. „House Of The
Rising Sun”, oczywiście w polskim tłumaczeniu. Powiedział, że przy tym nauczę
się bardzo dobrze klasycznie grać. A ja chciałem przecież lepiej grać – każdy
muzyk tego chce. Więc spróbowałem, ale tak źle się czułem, że skończyło się na
jednej tylko próbie, a i tak utworu całego nie zaśpiewałem.
Co w piosence jest ważniejsze – tekst
czy muzyka?
Tak
naprawdę wszystko stanowi jedną całość, ale wydaje mi się, że tekst jest tutaj
tą podstawą, taką jakby siłą motoryczną piosenki. Muzyka jest dodatkiem. Tylko
albo aż.
A czy każdy tak ma?
Nie
wiem czy każdy tak ma, ale kilka osób w życiu poznałem, które też tak mają –
piszą piosenki i komponują do nich muzykę. Ale takich osób naprawdę jest
niewiele.
Czy za jednym natchnieniem przychodzi
do głowy od razu i tekst i muzyka?
Tak.
U mnie tak to się dzieje.
A kiedy ono – natchnienie – przychodzi
do pana najczęściej?
Nie
mam na to żadnego wpływu. To może być rano, późno wieczorem, a czasami i w
nocy, bo jakiś tekst może też mnie obudzić w środku nocy.
O, to ma pan tak jak wszyscy albo raczej
większość. A musi je pan łapać od razu czy pamięta pan daną rzecz przez dłuższy
czas?
Nie
pamiętam. Mogę pani powiedzieć jak to działa – np. jadę samochodem i nagle mam
w głowie jakiś fajny tekst. Niestety, akurat wtedy nie mogę się zatrzymać, gdyż
sytuacja na drodze na to nie pozwala. I tego tekstu nigdy już nie będzie, jeśli
bowiem zatrzymam się 200
metrów
dalej, to w głowie będę miał tylko pustkę. Tak
samo będzie w tramwaju, kiedy nie będę miał długopisu.
A nie może pan np. poprosić ludzi –
współpasażerów – o długopis?
Nie,
nie mogę się rozpraszać. Ja jestem w danym momencie w tym tekście, stanowimy
całość. Moje rozproszenie zaś sprawia, że wszystko znika. To tak jakbym miał
włączony telewizor, odwrócił głowę, żeby coś do kogoś powiedzieć, a gdybym
wrócił potem do oglądania telewizji, to ona była by już wyłączona.
Wiem, że pana piosenki są bardzo różne
– od bluesa, rocku, aż po poezję śpiewaną.
W którym gatunku czuje się pan najlepiej?
W
takim blues-rocku, choć może raczej rocku z niewielką domieszką bluesa.
Czy gatunek muzyki, którą się wykonuje ma
wpływ na słowa w piosence?
Nie,
nie ma żadnego. Zresztą ja sam często nawet nie wiem  już w jakiej konwencji to jest napisane.
Powiem więcej; mnie to kompletnie nie interesuje. Ja nie od tego jestem, od
tego są krytycy muzyczni.
A kiedy napisał pan pierwszy swój
tekst?
Pierwsze
teksty napisałem mając lat 12.
A skomponował swoją pierwszą muzykę?
Też.
Ja nie potrafię oddzielić komponowania od pisania tekstów. Mówiłem już – będę
się więc powtarzał – że tekst i muzyka stanowią całość, więc komponowanie i
pisanie tekstów również.
Ile było przez całe życie – oczywiście
tak na oko – tych piosenek?
Nie
pamiętam, może dwa, może trzy tysiące, a może tylko półtora tysiąca. Kiedyś
ktoś mi ukradł taki duży zeszyt, brulion właściwie, w którymi piosenki
zapisywałem, a poza tym część z nich – chyba z 500 – stało się własnością
wytwórni na zachodzie, dla której swego czasu pracowałem. Dużo piosenek mi gdzieś
przepadło, bo ja tak naprawdę nie dbałem o nie. Części w ogóle nie zapisałem,
nie zbierałem, a ileś wylądowało w koszu. W tej chwili w domu mam zapisany
jakiś tysiąc piosenek z małym kawałkiem. Może 1020?
Czy stale pisze pan nowe piosenki?
Tak,
cały czas.
Nie chce pan sobie odpocząć?
Nie. „Życie jest dodatkiem do muzyki” – w czym mam
więc odpocząć?
Z tego co pan mówi wynika, że tak
naprawdę nie ma tworzącego muzyka bez natchnienia. Czy tak?
Ja
taki jestem. Są jednak ludzie, którzy piszą muzykę komercyjnie albo tworzą ją
dla kogoś, siedzą nad jednym czy drugim utworem bardzo długo. Może się męczą.
Moim zdaniem nie są to utwory natchnione. One są skonstruowane jak samochód…
Albo komputer.
Właśnie.
Te utwory są zbudowane krok po kroczku, wszystko jest wypieszczone, nuty są idealnie
rozpisane, a tekst właściwie dobrany, odpowiednio zmieniony. Znam wiele
zespołów i muzyków, którzy piszą swoje piosenki w ten właśnie sposób – przez
tydzień, dwa –  i to w zależności od
tego, jakie w muzyce akurat panują trendy, żeby były one jak najbardziej chwytliwe.
To w takim razie co się dzieje z takim
muzykiem kiedy nie ma natchnienia i jest kryzys twórczy? Pan to kiedyś
przeżywał?
Nie,
ja nie mam czegoś takiego. Chociaż bywa i tak, że czasami w ciągu miesiąca
napiszę kilkadziesiąt piosenek, a czasami przez pół roku tylko jedną. To jednak
nie rzutuje u mnie na nic ani nie ma żadnego większego znaczenia.
Obecnie jest wielu muzyków i wokalistów,
którzy nic nie tworzą, ale wciąż śpiewają i grają cudze piosenki, bo w sumie
tego oczekuje od nich publiczność. Jak by pan ich nazwał?
Trudno
mi powiedzieć o tym cokolwiek. To są aktorzy, wcale nie nazwałbym ich muzykami.
Oni, śpiewając cudze utwory, covery, wykonują więc tylko sztukę teatralną. Ale
o tym porozmawiamy w drugim wywiadzie.
Część
Natchniona przez duże ‘N’
Tak, ten drugi wywiad będzie nazywał
się coverovym. Przejdźmy teraz do Konkursu – skąd pomysł na „Natchnienie”?
Całe
życie kultywuję muzykę autorską. W wielu konkursach byłem też jurorem. I wciąż
nie dawało mi spokoju to, że w takim konkursie muzyk czy zespół, który proszony
jest o zagranie dwóch, trzech, a bywa że i jednego utworu, nie pokazuje swojego
prawdziwego oblicza. Nie zdąża tego zrobić. Można to uczynić tylko wtedy, kiedy
zagra się pełny koncert. Stąd też pomysł tego Konkursu, właściwie Festiwalu,
który trwać będzie do marca przyszłego roku, żeby każdy mógł zagrać 40-minutowy
koncert.
I lepiej się zaprezentować?
Tak.
Chodzi o to, żeby zespoły mogły zupełnie się otworzyć. Dlatego, że dla każdego
muzyka, każdego zespołu pierwszy, drugi utwór są takimi rozgrzewkowymi, bo to
trzeba sobie dobrze palce rozgrzać czy też głos. I każdy muzyk tak ma,
niezależnie od tego jakim wirtuozem by był i w czym. Zawsze początek jest
trochę słabszy, osiąga się na nim tak mniej więcej ¾ swojego poziomu. Wszystko
– i koncert i perfekcjonizm – zaczyna się od trzeciego utworu.
Dlatego „Natchnienie” jest tak
nietypowym, długiem konkursem.
Tak,
ale dodam, że chcę na jego koniec, a więc tak na połowę kwietnia albo nawet na
pierwszy tydzień kwietnia zaprosić wszystkie zespoły – wysłać do nich specjalne
listy – aby przyjechały na koncert laureatów, czyli zdobywców pierwszego
miejsca i nagrody publiczności, żeby przekonały się dlaczego takie właśnie były
werdykty jury i słuchaczy. Ale też, aby wysłuchały uzasadnienia tych werdyktów.
Bowiem „Natchnienie” to konkurs czysty, bez żadnych układów – to odkryte karty.
Tutaj żaden zespół na żadnych układach nie ma szans wygrać. Nawet
najmniejszych.
Dla kogo przeznaczony jest Konkurs?
Przeznaczony
on jest dla wszystkich muzyków-autorów, którzy na co dzień wykonują muzykę
autorską. Na pewno więc nie dla zespołów grających zwykle covery, które na
Konkurs przygotują specjalnie program autorski. Bowiem muzyka autorska właśnie jest
ideą przewodnią Konkursu. Oczywiście, trudno jest dzisiaj takie zespoły
wyłuskać spośród tych wszystkich, które już się zgłosiły, ale w dobie Internetu
jest to wykonalne. Zawsze można zobaczyć co dana grypa proponuje.
A gdyby chciał wystartować w Konkursie
zespół śpiewający i muzykę autorską i covery?
Generalnie
nie ma tu problemu – może on spokojnie wystąpić, choć wyłącznie z muzyką
autorską.
Co
jest nagrodą główną?
Nagrodą główną jest nagranie płyty w
profesjonalnym studiu i wydanie jej w liczbie 200 egzemplarzy. Jest jeszcze
nagroda publiczności – singiel i 100 egzemplarzy.
Czyli
taka mała odskocznia do sukcesu?
Powiedziałbym raczej, że po prostu jest
to nagroda dla zespołu, któremu warto nagrać płytę. I wiem, że w sumie niewiele
jest tych egzemplarzy, ale później zwycięzca zawsze może sobie te płyty
dodrukować. A o sukcesie decyduje już publiczność i sam zespół, bo zależy to od
tego jak ten sukces jest przez nich pojmowany – czy chodzi tu o występowanie i
posiadanie własnych odbiorców czy też bycie zespołem telewizyjnym, pewnie
bardziej rozpoznawalnym.
Kto panu pomógł zorganizować wszystko?
Przecież to nie jest takie hop-siup-tralala i mamy konkurs z taką jednak w
sumie dużą nagrodą.
Tak, rzeczywiście, nagroda w sumie duża
jest. Pomogło mi kilku ludzi. Przede wszystkim Tadeusz
Wierzbicki – właściciel ‘Svejka’
i ‘Stajenki Pegaza’. Od lat, od zawsze właściwie wspiera on muzyków grających
muzykę autorską, Mikołaj Rembowski – gitarzysta, realizator nagrań i menager
muzyczny, któremu zdarza się też produkować płyty różnym muzykom , Marek
Kejdrys – perkusista i dyrektor szkoły perkusji ‘School Of Drumline by Marek
Kajdrys’, a także Krzysztof Skorupiński – gitarzysta i akustyk.
Kto
decyduje o wygranej?
Jury, które jest płynne, choć 4 osoby są
tu stałe, ale prawie za każdym razem dołączają do nich inni ludzie –
dziennikarze muzyczni, muzycy, managerowie – żeby do obrad jurorskich wlać
nowego ducha, rzucić nowe światło, zwrócić nam uwagę, że tu się mylimy, a tam
to już nie. Zatem jury zmienia się jak skład zespołu „Margines” czyli – jak to
pani powiedziała – jak kobieta. Jednak oceny zespołów za każdym razem są
procentowe. Myślę, że to bardzo sprawiedliwe.
Na koniec zapytam: skąd pana miłość do
polskich słów w piosence?
Trudno
odpowiedzieć na takie pytanie…
Wiem, że trudno, ale nie wszystko w
życiu musi być proste i łatwe. Trzeba mierzyć się z przeciwnościami losu.
Dla
mnie jest to oczywiste – żyję w Polsce, jestem Polakiem, to jak mógłbym kochać
inne języki i śpiewać w  nich moje
piosenki?
Tak, ale teraz nie wszyscy tak podchodzą
do sprawy. Nie wszyscy rozumują tak jak pan.
Tak,
to prawda – nie wszyscy mają taki rozum jak ja, jedni mają większy, a inni
mniejszy.
Natalia Mikołajska