PRZESŁUCHANE / PRZEGADANE

Od wielu lat Jeff Lynne robi wiele, aby udowodnić że istnieje życie na
Marsie bez piosenek „Electric Light Orchestra”. Produkuje, udziela się, nagrywa
covery pod swoim nazwiskiem, wspomaga i uczy innych. Teraz, po 15 latach
powrócił do złotego szyldu, pod którym umieścił zestaw premierowych piosenek.
Krytycy nie przebierają w słowach zachwytu i otuchy. Może jednak powinni po
przebierać. Może ponownie posłuchać „Alone in the universe”, jeszcze raz i
jeszcze raz.

Jeff Lynne to kawał historii
anglosaskiego pop-rocka. W latach 70/80 bezdyskusyjny lider i intelektualny
guru formacji „Electric Light Orchestra”. Zespół roznosił w pył
anglo-amerykańskie listy przebojów, a płyty pokrywały się platyną w tempie
olimpijskim. Były dziesiątki przebojów („Rockaria”, „Rock’n’roll is king”, „Twilight,
Telephone Line”, „Mr Blye Sky”) były albumy które słuchało się do ostatniej
nuty („Eldorado”, „A New World Record”, „Time”, „Out of the blue”). I chyba było
zbyt pięknie i przewidywalnie, bo w pewnej chwil artysta rzucił to wszystko i
ruszył tam gdzie było przynajmniej inaczej.
Zawieszony na haku znak ELO
przysypiał, choć sam lider nie narzekał na artystyczną nudę. To trzeba jasno i
bezdyskusyjnie powiedzieć, Jeff Lynne był i jest zakochany po kres swoich dni w
muzyce The Beatles. I sporo jego działań ukierunkowanych było na współpracę z
muzykami tego zespołu. Zaprzyjaźnił się z Georgem Harrisonem, potem produkował
nowe-stare dwa nagrania czwórki z wiadomego miasta. Pojawił się w megasupergrupie
Traveling Wilburys ze swoimi idolami (Dylan, Orbison, Harrison). Był pomocny
przy pięknej płycie Roya Orbisona „Mystery girl”, combacku zapomnianego Dela
Shannona. Rok temu nagrał album z piosenkami, które w młodości podsłuchiwał w
radiu Luksemburg. Jednym słowem sporo spełnienia marzeń, sporo wspomnień, sporo
muzyki bez ELO. „To były wspaniałe czasy” – komentował.

14 września 2014 roku zagrał wielki
koncert w londyńskim Hyde Parku. Wcześniej wydał nowe wersje starego repertuaru,
jako „Mr. Blue Sky – The Best”. Sondował rynek, sprawdzał czy można „na tarczy”
powrócić do starych fanów, dla których muzyka ELO była bardzo ważna.
Po triumfie koncertu w Hyde Parku
zajechał do swojego domowego studia w Los Angeles i uruchomił proces
dehibernacji Electric Light Orchestra. Proces twórczy trwał 18 miesięcy. „Zrobiłem
wszystko sam, z wyjątkiem tamburynu (?) na którym zagrał mój reżyser Steve”.
Pojawiła się płyta „Alone in the universe” i nie było już odwrotu.

Pierwszy singiel „When i was boy”
to ELO jakie pamiętamy, jakie kochamy, za jakim tęskniliśmy. Jeff wspomina lata
dzieciństwa, kiedy to zauroczył się muzyką na wieki wieków.
Tym nagraniem rozpoczyna się także
cały płytowy zbiór. Potem brzmi „Love & rain” z posmakiem soulowym z końca
lat 60-tych. „When the night comes” czy „All my life” to Jeff, który komponuje
i śpiewa na poziomie zapomnianym przez współczesnych. Gdy w utworze „Im leaving
you” pojawia się linia perkusji, wiemy że to jego hołd dla Roya Orbisona.
Tytułowy „Alone in the universe” zamyka wybór nieco bardziej patetycznie, a
mniej przebojowo. Czyli właściwie.

Jest tak jak powinno, choć nie
wpadałbym w przesadną ekstazę. Nagrania są przebojowe, z charakterystycznym
posmakiem brzmieniowym, nieco staromodne ( to plus). Niestety kolejne
przesłuchania uwydatniają mankamenty niezauważalne przy pierwszym zetknięciu z
tak oczekiwanym albumem. Lynne ma tutaj widoczne zaniki formy kompozytorskiej.
Czasami czuje, że gra… bo gra. Niby jest melodyjnie, z czarującym wokalem –
ale w uszach słyszę ślizganie się po powierzchni prawie banału. Smakuję tutaj
szczyptę zmęczenia. Ta płyta zyskałaby wiele, gdyby Jeff nie udawał Janka
Muzykanta i zaprosił do studia innych (mniemam znamienitych) muzyków. Ta
interakcja pomiędzy nimi dodałaby energii i wiarygodności „Alone in the
universe”. A tak chwilami czuję znużenie i posmak plastiku. Nie jest to płyta,
która zagrozi klasykom Elektryków, choć z perspektywy dzisiejszego pop-rocka i
tak nokautuje konkurencję. Czyli jest dobrze, ale na lepiej poczekamy do następnego
albumu ELO.

Arkadiusz Kozłowski