ALFABET RADIA YESTERDAY
Lata 60-te nie różniły
się w PRL wiele od okresu wcześniejszego czy późniejszego – zawsze brakowało „asortymentu
spożywczego”. Zawsze statystyczny Kowalski miotał się po pracy od sklepu do
sklepu, żeby coś sensownego poddać konsumpcji własnej. Decydenci mieli jeden
problem: „Jak z niczego zrobić coś smacznego”. I znaleźli odpowiedź, a brzmiała
ona: Paprykarz Szczeciński.

Ten genialny produkt powstał w połowie lat 60-tych w
laboratorium PPUDiR Gryf Szczecin (skrót oznaczał: Przedsiębiorstwo Połowów
Dalekomorskich i Usług Rybackich – mniej więcej). Ale natchnienie dla
laborantów z Gryfa pochodziło od technologów pracujących na polskich
statkach-chłodniach, operujących na terenach dalekomorskich. W Afryce
zachodniej zajadali się potrawą „czop-czop”, której głównym składnikiem były
odpady po wykrawaniu kostki rybnej z zamrożonych bloków rybnych – wymerdane z
dodatkami i przyprawami, które dawały zaskakujący smak.

Szef laborantów w Gryfie Wojciech Jakacki myślał logicznie.
Odpadów rybnych mamy sporo. Jeżeli da się to jeszcze sprzedać jako przysmak, to
dobra nasza.
Paprykarz składał się z „mięsa” rybiego, czyli ścinek
powstałych przy krojeniu zamrożonych bloków rybnych (początkowo ryby
afrykańskie gowik i pagrus – potem ryby wszelakiej maści) – ok. 50 %. Dodawano
pulpę (!) pomidorową importowaną z Bułgarii, ostrą papryczkę pima plus warzywa,
przyprawy i ryż. Taki skład był wzorcowy. Gdy sytuacja zaopatrzeniowa tego
wymagała, normy zmieniały się jak liczby w Lotto. Norma 50% – rybiego mięsa
zamieniała się w 50% czegoś z ryb, czyli mielono ku chwale PSS „Społem”: łuski,
płetwy, ości, głowy i rybie kręgosłupy. Ważne żeby było pikantnie i żeby był
ryż. Sam pamiętam, że często rozsmarowując na chlebku ten produkt, wydłubywałem
z masy wystające łuski.

Ekspansja Paprykarza Szczecińskiego rozpoczęła się w 1967
roku, wywołując aplauz konsumentów. Idąc za głosem ludu, władza już po roku
przyznała tej skromnej puszce znak jakości „Q”. Ruszył eksport do 32 krajów, a
nawet pojawiły się podróbki. Marka trwała przez kolejne lata, a wraz z kapitalizmem
naszym – na rynku pojawiły się liczne warianty „Paprykarza”, bo okazało się, że
znak towarowy – nazwa nie jest zastrzeżona. No i Szczecin przestał być stolicą
tego dzieła kulinarnego.

Jedno pozostało niezmienne. Konsumpcji tego „rarytasa”
podejmują się obywatele zdesperowani albo czasowo albo finansowo. Szybko coś
zjeść i zapomnieć. Choć czasami nasz organizm nie pozwala zapomnieć. Smacznego!
Arkadiusz Kozłowski