ALFABET „RADIA
YESTERDAY“

Co urządzenie do nasycania cieczy gazem może mieć wspólnego ze
wspomnieniami z dzieciństwa? Może bardzo wiele. To był coniedzielny plan krótkoportnych
na rozrywkę. Kino Bałtyk i film przygodowy (Winetou, Janosik albo inny drwal)
oraz rytualne (po zakupie biletów) udanie się do saturatora mobilnego, który
stał przed „Bałtykiem”, w celu spożycia szklanki gazowanej wody z podwójnym
sokiem.
SATURATOR – to nic innego jak zestaw na kółkach do produkcji wody sodowej
składający się z butli z gazem, dopływu wody, pojemnika na sok i szklanki. Po
upiciu wody przez klienta szklanka wracała do obsługi (ubranej w biały kitel,
często z dziurami symbolizującymi wiek odzienia), a mistrz ceremonii stawiał
szklankę na takim urządzonku z którego tryskała (zaraz tam tryskała, po prostu
wydobywała się z nostalgią) woda spełniająca element opłukujący. Opłukanie
zawsze miało wymiar opłakany, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo „pić się
chce”.
To był stały element letniego dnia na głównych ulicach miast i kąpieliskach
w PRL. Nikt nie podejrzewał, że napoje można pić z puszek czy kartoników. Były
saturatory i był komfort.
Co prawda PRL mógł się pochwalić kupieniem licencji na coca-colę i inne
oranżady typu landrynówa, ale moce produkcyjne wystarczały generalnie na
zaspokojenie zapotrzebowania na kilka dni w miesiącu, a przy słonecznej
pogodzie nie zaspakajały nawet obsługi sklepów „Społem”.

Więc saturatory brylowały w segmencie „mała gastronomia” ratując rodaków
przed odwodnieniem.
I rzecz podstawowa: jeżeli miałeś fundusze i chciałeś wodę z sokiem, musiał
to być podwójny sok, bo tylko wtedy mogłeś poczuć cokolwiek smakowego. Przy
jednej porcji soku woda dostawała tylko wyblakłego zabarwienia.
Saturatory przetrwały (choć z coraz mniejszym zainteresowaniem) do końca
lat 80-tych, a potem kapitalizm pokazał nam swoje gazowane oblicze w setkach
produktów wodnych, które jednak pomimo milionów wsadzanych w reklamę, nigdy nie
osiągną magicznej charyzmy „wody gazowanej z saturatora”.

Arkadiusz Kozłowski