Rozpoczynający album utwór „Out of the body” uderza od pierwszych sekund
ogromem patosu i symfonicznej wzniosłości, jakby był zwieńczeniem 20-minutowej
suity. Potem nawet na chwile nikt nie stara się spuścić z tego przedsięwzięcia
choćby odrobinę powietrza.

Tytułowy „Wolflight” zawiera w
sobie wszystkie patenty powielane potem przez 50 minut. Szerokie, patetyczne
gitary, symfoniczno-barokowe klawisze robiące za 3 orkiestry, chóry, azjatyckie
ornamenty, akustyczne miniatury i głos mistrza.
Po 15 minutach czułem się jakbym
zjadł 2 tabliczki czekolady popijając gorącą czekoladą. Brakowało mi
normalności, prostoty a nawet zwykłych ludzkich słabości. Bo nowy album
Hacketta atakuje tylko patosem, który w takim nawarstwieniu deprecjonuje to
wydawnictwo. Autor jest wybitnym gitarzystą, ale nie jest wybitnym kompozytorem
i tutaj definiuję problem. W czasach Genesis jego pomysły wybierane były z
większego pakietu propozycji i mieściły się pomiędzy wizje kolegów z Genesis.
Tym sposobem powstała unikatowa – baśniowa płyta „Wind & Wuthering”, gdzie
jego talent lśni niczym „szalony diament”.
Mistrz nie powinien także brać na
swój głos całkowitego ciężaru wokalnego albumu. To nie na jego struny głosowe.
Choć klawiszowiec Roger King robi co może, aby uwznioślić jego zaśpiew. Po raz
kolejny pojawia się także zafiksowanie na brzmienie wczesnego King Crimson („Epitaph”
itp.), ocierające się prawie o plagiat.
Reasumując – w biografii Mistrza
pora na pewne zmiany. Na szukanie kompozycji zewnętrznych, na szukanie
charyzmatycznego głosu, na szukanie równowagi emocjonalnej. Bo w muzyce, tak
jak w życiu, obok ekstazy pojawia się zamulone ziewanie na świat. I wtedy jest
równowaga która brzmi!
Arkadiusz Kozłowski