Większą część swojej historii Deep Purple
był zespołem wewnętrznie skłóconym, czego w najbardziej oczywisty sposób
dowodzą częste zmiany składu. Regularnie następujące roszady wśród
muzyków zaowocowały koniecznością wprowadzenia oznaczeń dla
poszczególnych konfiguracji personalnych (Mark I, Mark II, Mark III i
tak dalej). Poza rolą „systematyzującą”, oznaczenia wskazywały na
różnice muzyczne dzielące poszczególne etapy działalności grupy,
wielokrotnie łączącej czysty hard rock z funkiem i blues’em. Płyta
„Battle Rages On” stanowi dzieło reaktywacji drugiego, najsłynniejszego
składu, z Richiem Blackmorem oraz Ianem Gillanem.

Mark
II niewątpliwie cieszył się i cieszy nadal największa estymą wśród
fanów, choć nie był to skład najbardziej twórczy czy poszukujący. Za
taki uznać należałoby lineup z Davidem Coverdalem i Glenem Hughsem (MK
III i MK IV), którego działalność uwieczniły trzy doskonałe albumy
„Burn”, „Stormbringer” oraz „Come Taste The Band”. Muzyków Mark II
łączyła jednak pewnego rodzaju symbioza, która, niezależnie od
rozrywających zespół konfliktów wewnętrznych nakazywała im powrót do
klasycznego składu. Wpływ na to miały również oczekiwania fanów, którzy
wyraźnie, poprzez malejącą sprzedaż płyt, dawali do zrozumienia, że
bardziej funkujące brzmienie Purpli nie do końca stanowi spełnienie ich
oczekiwań. Śmierć Tommego Bolina, następcy Blackmore’a, oraz
destruktywny tryb życia Glena Hughes’a jedynie ułatwiły decyzję o
reaktywacji MK II. Ponowna współpraca muzyków zespołu zaowocowała
nagraniem płyty kompletnej. „Perfect Strangers” wskazywało na długie
lata niepodzielnej dominacji Deep Purple. Doskonałą płytę promowała
świetna trasa koncertowa, która ukazała jednak, że animozje między
muzykami wciąż były silnie zakorzenione.

Wybujałe ega Gillana i
Blackmore’a ponownie doprowadziły do rozstrojenia bezbłędnie
funkcjonującej maszyny. Ani „House of the Blue Light” ani tym bardziej
„Slaves and Masters”, płyta zarejestrowana po kolejnym rozpadzie MK II
(z Joe Lynn Turnerem jako wokalistą) nie nastawiały optymistycznie co do
przyszłości zespołu. Malejące znaczenie Deep Purple na rynku muzycznym
stało się odczuwalne nawet poprzez lokalizacje koncertów promujących
ostatnie dokonanie muzyków. Mniejsze zainteresowanie fanów, a tym samym
malejące stawki koncertowe, umożliwiły polskiej widowni po raz pierwszy w
historii przekonanie się na żywo, czym jest koncert „Głębokiej
Purpury”. Gdy jednak konta bankowe zaczęły szczupleć, osobista duma i
antypatie musiały ustąpić potrzebom natury finansowej. Ultimatum
wytwórni muzycznej, niezadowolonej z „drogi donikąd” jaką obrał zespół
doprowadziło do usunięcia Joe Lynn Turnera (który ewidentnie, podobnie
jak Tony Martin z Black Sabbath, nie miał szczęścia do składów z którymi
występował) i ponownego angażu Iana Gilana. Wokalista przyjął projekt z
zadowoleniem. Jego kariera nie rokowała bowiem w tym momencie większych
nadziei. Od momentu opuszczenia zespołu z marnym skutkiem próbował
wzbudzić zainteresowanie odbiorców swoim solowym projektem.

Nowe-stare
Deep Purple (Paice, Lord, Gillan, Glover, Blackmore) okazało się
kolosem na glinianych nogach. Muzycy nie zakopali toporów wojennych, a w
trakcie nagrywania płyty Gillan i Blackmore nie mieli okazji do
wspólnych dyskusji nad przyszłością grupy, gdyż wszelkimi siłami starano
się ograniczać ich spotkania. Nie oznaczało to jednak, że nie udało im
się skłócić. Nawet pomimo dzielącej muzyków odległości, kolejne bitwy
toczono o ostateczny kształt utworu „Time to Kill” oraz, tradycyjnie
już, pijaństwo Gillana i wybujałe ego Blackmore’a. Pomimo trudnych
warunków nagrywania (ani razu wszyscy muzycy nie znaleźli się razem w
studiu) efektem zaangażowania MK II C okazała się jedna z najlepszych
płyt w dyskografii zespołu. „Battle Rages On” miała bowiem wszystko to,
co sprawiło, że „Perfect Stranger” wzniosło Deep Purple na muzyczny
szczyt. Niestety, efekt ten osiągnięty został w sposób „wyrachowany”, co
nie uszło uwadze krytyków i słuchaczy.

Nowa płyta stanowiła
bowiem lustrzane odbicie wcześniejszego albumu. Utwór tytułowy „Battle
Rages On” idealnie koresponduje z „Under the Gun” a „Anya” może w
zasadzie uchodzić za duchowego spadkobiercę utworu „Perfect Strangers”.
Odczuwalna wtórność płyty zadecydowała o tym, że „Battle…” nie
powtórzyła sukcesu swego wielkiego poprzednika. Zupełnie niesłusznie.
Wraz z upływem lat stylistyczne podobieństwa zaczęły się rozmywać, a
kolejne pokolenia fanów dostrzegły siłę albumu. Mamy bowiem do czynienia
z arcydziełem klasycznego, dojrzałego hard rocka. Utwory takie jak
„Solitaire”, „One Mean’s Meat” czy „Lick it Up” mogły być ozdobą albumów
każdego niemal ówczesnego konkurenta Deep Purple. Siła „Battle…” polega
jednak na tym, że żadna z wymienionych kompozycji nie nadaje tonu
całości. Palma pierwszeństwa należy się wspomnianym już „Anya”, z
ciekawą orientalną aranżacją, piekielnie chwytliwemu „Battle Rages On”
oraz surowemu bluesowi w „Ramshackle Man”. Jedynie „Time to Kill” nie
dorównuje poziomem reszcie, wyraźnie nawiązując stylistyką do twórczości
Rainbow z okresu „Bent out of Shape”.

Muzycy, pomimo
wewnętrznych konfliktów nadal znajdowali się w doskonałej formie.
Rosnąca alienacja Ritchiego nie przeszkadzała muzykowi w tworzeniu
zapadających w pamięć, mięsistych riffów. Ian Paice pokazał na albumie,
jak powinien bębnić hard rockowy perkusista. Jon Lord właściwie nigdy w
swej karierze nie schodził poniżej stałego, wysokiego poziomu, a chociaż
można by życzyć sobie odrobinę bardziej zdecydowanego wokalu Iana
Gillana, to całość prezentuje się nad wyraz interesująco.

W roku
1993 powstała nadspodziewanie dobra płyta, niespodziewanie
reaktywowanego składu. Szkoda tylko, że Deep Purple zaraz po wyjściu ze
studia w tradycyjny już dla nich sposób uruchomili tryb samozniszczenia.


Jakub Kozłowski